poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Smigg Dirtee - Silas A.K.A Smigg Dirtee CD (2002, One 4 Us/ ABA Muzic)

W roku 2002 Sacramento zrodziło wiele ciekawych, klasycznych gangsterskich projektów które do dziś z przyjemnością wrzucam na odsłuch. By wymienić te najważniejsze, dostaliśmy aż dwie płyty od C-Bo "West Coast Mafia" i "Life As a Rider", od Luniego "Lunicoleone.com" oraz jego kolaboracje z Hollow Tipem w "Wanted Dead Or Alive. Sam Markus w tym czasie wypuścił kolejny grupowy album z Mic-C jako 2Sav "Sav'd Out", zaś X-Raided razem z Kingpenem przedstawiają swoje "City Of Kings "Sac-a-Indo Project". Dodatkowo śmiało można wymienić "The Plague" czyli kooperację między Brotha Lynch Hung i Doomsday Productions" oraz genialne "The Big Black Bat" od First Degree The D.E. Mimo że Dirtee w trakcie wydania swej pierwszej solówki wcale nie był żółtodziobem to jego "Silas aka Smgg Dirtee" jakoś ginie na tle wyżej wymienionych pozycji. Fakt że album ten plasuje się miejsce niżej na podium i trudno nadać tej płycie miano pozycji kultowej to jednak warto jest ją sprawdzić, by zobaczyć że początki tego niepozornego kolesia w okularach były naprawdę imponujące...

Smigg Dirtee jest dziś postacią bardzo dobrze znaną i powszechnie cenioną lecz jeśli o mnie chodzi, dawno wypadł z mojego rankingu najlepszych raperów podziemia Zachodniego Wybrzeża. Niby koleś ma potężną dyskografię, możemy go również spotkać gościnnie na wielu albumach z Sac czy Diego to jednak nie zdołał zaskarbić sobie mojej sympatii na tyle bym rzucał się na jego płyty z cieknącą śliną. Spora liczba jego krążków zniechęciła mnie przede wszystkim mało wciągającym muzycznym repertuarem. Zaś w ostatnich latach doszedł również spadek formy samego rapera co skutkowało kompletnym brakiem zainteresowania jego osobą z mojej strony. Oczywiście nie twierdzę że Dirtee jest kiepski, wręcz przeciwnie, posiada talent i ogromny potencjał czego dowiódł wiele razy. Chodzi jednak o to że chłopak stał się mało konsekwentny i mam wrażenie że zaczął robić kawałki naprędce, nie angażując się zbytnio w swoją pracę. Stąd też coraz częścięj dostajemy od niego stratne jakościowo cyfrówki ze średnimi piosenkami aniżeli konkretne, fizyczne albumy z porządnym materiałem. Przy okazji pierwszej solówki rapera wrócimy do czasów w których liczyły się umiejętności a nie bajdurzenie w mediach społecznościowych. Kiedy wydanie twardego nośnika było dla rapera zaszczytem, a nie kosztownym przymusem. Od razu przyznaję się że bardzo lubię tę płytę, a to przede wszystkim dlatego że Smigg Dirtee jest na niej cholernie dobry. Choć nigdy nie przepadałem za miękkimi wokalami to raper nadrabia straty osobowością i elegancką nawijką. Widać tutaj pomysł na przedstawienie swojej sylwetki i album który w rzeczywistości niesie więcej pozytywnej energii i humoru niż puszenia się co chwilę z gnatem w dłoni. Smigg bardzo przypomina mi tutaj T-Nutty gdyż jest tu mnóstwo górnolotnego żonglowania rymami, kombinowania z flow i techniką, miejsca na wygłupy i zabawne porównania. Robi wrażenie gdy raper np. zaczyna "Dirtee Dancer", kawałek o wypasaniu się w klubie i braniu prywatnego tańca od białej kobiety słowami "me and my squad, hit the nightfall and act like dogs" albo śmieszy gdy frywolnie wyśpiewuje refren "when i step up in the party all the girls want my booody, a skinny nigga actin naughty" z numeru "Big Screen TV's, Blunts, 40's and Bitchez". Oczywiście, to że na płycie jest dużo swobody, przechwałek i rubaszności wcale nie przeszkadza gospodarzowi by przy okazji poruszyć kilka ważniejszych kwestii. Bo tak jak wszędzie, trzeba zbywać środkowym palcem hejterów, być pewnym siebie i konsekwentnym w dążeniu co celu czy ciężko tyrać by zarabiać godny szmal. Mocne "100% Dirtee" to natomiast typowe figle ze spluwami i odstrzał palantów grających na nerwach, a ostatni numer na albumie przedstawi filozoficzne wywody Smigga na temat miłości i życia (krótkie aczkolwiek niespotykane). Na arenie producenckiej najszerzej zaprezentował się One 4 Us (aż 9 numerów), M1 i Big Hollis podrzucili dwa beaty, Pale Soul i Luni Coleone dali po jednym, zaś sam Smigg Dirtee zrobił sobie aż sześć podkładów. Część ilustracji muzycznych nacechowana jest nutami o rozrywkowym charakterze, dla których inżynierowie dźwięku postarali się o skoczne i klubowe, czasem szybsze rytmy ("Big Screen TV's...), lub też o lekko głupkowate, oszczędne melodie ("Smigg Dirtee", "This Is It [Uh])", "Money Over Bitchez"). Druga połowa natomiast jest bardziej ujarzmiona i nastrojowa, prowadzona z umiarkowanym lub wolniejszym metrum. W tej części mamy takie utwory jak rozpływające się wśród ciepłych instrumentów, g-funkujące "Heaterz" i chilloutowe "Curious", melancholijne "Makes Me Wanna Holla", zadziorne "All About My Richez" albo typowo thuggowe "Blocc Shit". Jako ciekawostkę lub też dla niektórych wytyczną, dodam że kilka podkładów z powodzeniem mogłoby znaleźć się na wydanych w Out of Bounds, krążkach Luniego, "In The Mouth Of Madness" albo "Lunicoleone.com". Solówka Pollarda jest również podobnie nagrana co klasyki Monterrio. Miks jest nieco przybrudzony, mastering wykonany twardo lecz wystarczająco klarownie, czuć jest tą surowość, typową dla Sactown z tamtego okresu...

Na "Silas aka Smigg Dirtee" zobaczycie cieszącego się życiem, wyluzowanego Dirtee, podrywającego panienki i bujającego się ze w swą ekipą. Liczy się tu przede wszystkim zabawa i to by nie brać wszystkiego zbyt serio. Z drugiej strony jest tu dużo głębszej treści, przemyśleń odnośnie wielu sytuacji i składanych co chwilę gangowych deklaracji. Bez wątpienia Smigg wspiął się tą płytą na sam szczyt lirycznego panteonu. Na albumie mogłoby być jednak więcej wkręcających podkładów od doświadczonych producentów, zamiast tych które raper postanowił złożyć sobie sam. Mimo że atmosfera muzyki od Pollarda bardzo pasuje do albumu a on sam zabija te kawałki swymi umiejętnościami to wyraźne słychać tu obniżenie poziomu produkcji. Oczywiście, nikogo nie zniechęcam bo jest to jedynie mały uszczerbek na tym niesamowitym krążku i każdy szanujący się fan Sactown powinien się z nim zapoznać a nawet nabyć jeśli nadarzy się dobra okazja. Dla mnie niezaprzeczalny klasyk...