środa, 13 stycznia 2016

Black C - Still Ruthless CD (2012, The Right Way Productions)

W ostatnich latach niewielu aktywnych zatokowych weteranów z Frisco ściąga na siebie moją uwagę. Biorąc jednak pod uwagę poziom projektów z jakimi wychodzą do fanów, nie widzę w tym nic zaskakującego. Albo mamy próby jechania na ledwo tlącej się renomie (Rappin 4 Tay), albo coraz więcej nijakich albumów dostajemy do posłuchania (San Quinn "Fillmore Lion", Cellski "Chemical Baby"). Obóz DLK również dawno nie uraczył mnie czymś naprawdę sensownym i wątpię aby w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Messy Marv po tym jak zrobił z siebie totalnego pajaca nadal siedzi, a Bigga Figga którego kiedyś tak bardzo lubiłem odleciał gdzieś na południe przy okazji zmieniając swoją ksywkę na Figg Panamera. W nowej krwi nie ma co szukać pocieszenia, gdyż goście pokroju AOne'a bez wątpienia nie ratują sytuacji a wręcz odwrotnie. Nawet wujek Berner którego sam kiedyś okrzyknąłem "rezurektorem" sceny San Francisco (i nie tylko), powoli odsuwa się od niej tracąc przy tym swą klasę. W którym kierunku zatem mamy się kierować by doświadczyć jakości? Z całego tego bajzlu wyłania się jeszcze postać która ratuje będących w potrzebie. Superhero o szlachetnym sercu, ze zwisającym łańcuchem RBL Posse na szyi oraz ksywce budzącej szacunek. Legenda w której jest jeszcze nadzieja - Black C...

Da się zauważyć, co jest bardzo dobrą cechą, że Chris nie rozmienia się na drobne. Rzadko udziela się gościnnie, nie robi krzywych akcji by wzbudzić zainteresowanie, trzyma się raczej na uboczu i po cichu przygotowuje kolejne albumy. Zawsze trudno jest przewidzieć kiedy weteran z Frisco uraczy nas nową solówką, wszystkie natomiast które do tej pory wydał zasługują na wysokie oceny. Od "Last Man Standing" (2003) do "City Of Gods" (2007) minęły aż cztery lata, w roku 2010 wychodzi "70's Baby" a dwa lata po niej "Still Ruthless". Każda z tych płyt posiada swoje oryginalne brzmienie a jednocześnie żadna nie wyzbyła się zatokowego klimatu. Tutaj liczy się bezwzględny szacunek dla odbiorcy, miłość do muzyki i tradycji, a jakość stawia ponad ilość. W przypadku dzisiejszego krążka sprawy wyglądają dokładnie tak samo. Wracając (ponownie) do korzeni, Black C zostawił nam worek łakoci, przepełniony najprawdziwszymi g-funkowymi numerami. Takie tytuły jak "Still Ruthless", "Visualize Me", "U Know What It Is", "How It Is", "Smell'n Like Kush", "The Streets Crazy" czy "We Got Connection" i prze-kozackie "Cup Of Game" śmiało nawiązują do brzmień lat 90'. Ponadto, dobitnie udowadniają że w drugiej dekadzie XXI wieku, da się robić jeszcze porządne westcoastowe kawałki i przy okazji nie popadać w ordynarną kalkomanie. Można być wdzięcznym że producenci nie dręczą nas co utwór sekwencjami jednakowego i przebrzmiałego pianina. Zamiast tego zabierają na eksploracje ciekawych zakamarków maszyn klawiszowych, z pomiędzy których czasem wyskoczy uwielbiany przeze mnie talk box. Bez wątpienia woń "złotej ery" unosi się nad znaczną częścią "Still Ruthless", dlatego materiał połechta głównie konserwatywnych fanów, wychowanych na cieplejszych dźwiękach. Dla tych bardziej tolerancyjnych skorzystano z nowocześniejszych rozwiązań, tak by wprowadzić nieco zróżnicowania ale nie zepsuć ogólnej atmosfery krążka. Kawałek "I Smoke" jest tu znakomitym przykładem na to jak zrobić świetny follow-up i elegancko skonfrontować old school z new schoolem. Generalnie, ciężko jest tu wskazać jakiś muzycznie słaby track choć nie przepadam za trochę mdłym (dla mnie) "Talk About It". Odnośnie samego Black C, trzeba pamiętać że ten gość to weteran, ikona oraz przede wszystkim mc o klasycznym podejściu. Na przestrzeni lat jego styl i sposób rymowania niewiele się zmienił, więc nie należy wymagać od niego nie wiadomo jakich operacji słownych. Jest po prostu solidnie i konsekwentnie. Niestety raper coraz bardziej zwęża tematy w których się porusza i poza kilkoma wyjątkami, teksty zdominowane są przez sporą ilość gotówki i ładne ciuchy, jak również mocno skupiają się na dławieniu zapędów różnej maści "hatersów". To naturalnie standard na prawie każdej płycie z Bay, jednak "Still Ruthless" aż pęka w szwach od tego typu linijek, nie pozostawiając po sobie nic bardziej pomysłowego. Chrisa zdecydowanie stać na więcej choć trzeba przyznać że nawet ta jednotorowość nie odbiera mu blasku. Charyzma, osobowość, odważny i głęboki wokal, płynność i lekkość w poruszaniu się po podkładach oraz wciągające i elastyczne flow, nie pozwalają mi na to bym w jakikolwiek sposób mógł kwestionować talent legendy z Hunters Point. O ile więc gospodarz specjalnie nie zawiódł ani nie zostawił żadnych niespodzianek, to dobór gości zasługuje na szczególne wyróżnienie. Oczywiście pojawienie się takich ksywek jak Mac Mall, E-40, Andre Nickatina, San Quinn, Laroo czy C-Bo nie jest niczym niecodziennym na albumach znad Zatoki. Trzeba jednak pamiętać że Chris niechętnie obstawia swe solówki znanymi osobistościami, a takie rozhermetyzowanie pozwoliło w końcu na to byśmy u jego boku mogli usłyszeć kogoś o podobnych zasługach na scenie. Kilka przykładów takich kolaboracji znajdziecie w klipach poniżej...

"The Streets Crazy", "How It Is", "Cup Of Game", "I Smoke"

Mimo że od wydania "Still Ruthless" minęło już niemało czasu to mam wrażenie że album do dziś nie został w pełni uhonorowany. Obecna sytuacja na rynku jest jednak bardzo niesprawiedliwa i w zalewie kiepskiego gówna które topi Zachodnie Wybrzeże trudno dostrzec wartościowe projekty. Możliwe że właśnie dlatego łatwiej jest kupić pierwszą płytę Black C niż ostatnią. Osobom które nie zdążyły nabyć krążka coraz trudniej będzie go znaleźć w rozsądnym przedziale cenowym, a chyba nie muszę dodawać że naprawdę warto się o niego postarać. CD wychodzi w standardowym podwójnym digipacku, na którym widnieje profesjonalna grafika. Jak to zwykle bywa w przypadku Right Way, do niczego nie można się dopierniczyć jeśli chodzi o kwestie techniczne i wydawnicze bo wszystko dopięte jest pod samą szyje. Mam też nadzieje że legendarny Czarny Cezar nie da się wyrzucić z "gry" i wkrótce usłyszymy jego kolejny solowy materiał...