niedziela, 15 listopada 2015

Brotha Lynch Hung - Lynch By Inch: Suicide Note CD/DVD (Siccmade Muzic)

Skacząc po całej, pokaźnej dyskografii Lyncha, zaskakujący a zarazem nieco frustrujący wydaje się fakt że raper ten będąc w branży od ponad 25 lat ma na koncie TYLKO sześć pełnowartościowych, solowych LPs. Nie licząc EPki "24 Deep" oraz Black Marketowych tworów jakim były płyty "EBK4" i "The Virus", publikacja w formie "Lynch By Inch" to dopiero trzeci pełnokrwisty (o to dobre słowo) autorski album którym Brotha nakarmił głodnych fanów. Po wielkim klasyku "Loaded" z 1997 raper wprawdzie nie próżnował i z jego udziałem ukazało się kilka godnych uwagi projektów, ale jak wiadomo, nic nie jest w stanie tak usatysfakcjonować publikę jak solówka. O ile przy początkowych zapowiedziach można było spodziewać się regularnego kilkunasto-trackowego dzieła, tak Lynch postanowił poszerzyć wydanie o dodatkowy dysk audio oraz dorzucić format DVD. W gruby, trzyczęściowy jewel case wpakowano więc trzy kompakty oraz kilkunastostronicową książeczkę z psychotycznymi rysunkami i zdjęciami rapera. Samo wydanie robi więc już ogromne wrażenie i tworzy odpowiedni nastrój, a dodatkowo w środku czekają aż dwie pigułki z muzyką do przełknięcia...

Traktując album powierzchownie, nie znając historii rapera z Garden Blocc, trudno będzie go w pełni zrozumieć. Trzeba cofnąć się o te kilkanaście lat wstecz, i przypomnieć sobie jak wtedy wyglądała sytuacja Lyncha na scenie. Ciągnąca się batalia między raperem a jego niedawno porzuconą wytwórnią przełożyła się na teksty i miała ogromny wpływ na końcowy wydźwięk płyty. "Lynch By Inch" jest poniekąd rozliczeniem się z Black Market i odwetem za krzywdy wyrządzone przez jej założyciela Cedrica Singletona. Brotha nie angażuje się jednak w sprzeczkę bezpośrednio lecz subtelnie wplata ten wątek w teksty. Stąd osobom którym obce są perypetie rapera, temat ten może przemknąć niezauważony a interpretacja albumu będzie bardziej uogólniona. Dla mnie aluzji co do osoby Cedrica jest tu mnóstwo, ale to dopiero od kawałka "Bleeding House Mystery" robi się naprawdę poważnie. Odnosi się on bowiem do prawdziwych (choć tu oczywiście nieco przerysowanych) wydarzeń, o które Lynch faktycznie oskarżał Cedrica i zarzucał mu wynajęcie kilku rzezimieszków. Historia ta ma rozwinięcie w kolejnych "scenach" oraz dalszych numerach i ciągnie się aż do końca pierwszego krążka. Nie padają konkretne nazwiska a nazwę Black Market usłyszymy tylko z ust Zagg, natomiast zarys fabuły jest wystarczająco wyraźny by odnieść go do konkretnej postaci. Żeby jednak nie było tak bardzo "monogamicznie", "Lynch By Inch" nie jest kierowane tylko do jednej osoby. Ci mniej wpływowi wrogowie są przedstawiani wprost i dostaje im się bez zbędnych spekulacji (dissy na MSane w "Art Of War"), zaś reszta źle życzących palantów sama domyśli się swoich grzechów gdy uważnie wsłucha się w teksty. Pierwsze, "introdukcyjne" utwory jak "Spydie's Birth" i "Spitz Network" potraktowane są luźno, ale od kawałka "I Went From" raper przechodzi do rzeczy. Będąc w szczytowej formie, daje upust przemyśleniom i niepowtarzalnym umiejętnościom. Rozprawia się z przeszłością, pozostawiając po sobie wyśmienite wersy piętnujące zawiść, świńskie zachowanie i fałszywość. Słychać w nich dotkniętego i zdradzonego artystę, jak i również zagubionego i miotającego się w myślach zwykłego człowieka. Lynch na tej płycie bardzo się otwiera i poza oczywistym celem, zwraca się również do bliskich mu osób i także fanów. Opowiada o swych uczuciach, niezrównoważonej osobowości i dążeniu do (według niego) idealnej rzeczywistości. Finalnie jest też po prostu wkurwiony i przez to zmotywowany by dalej trwać w tym niewdzięcznym biznesie. W końcu niedawno został szefem swojego nowo powstałego labelu - Siccmade, z czego jest bardzo dumny. Zwrotki wypełnia ciekawa treść, bezkonkurencyjny flow napędza nieprzeciętne rymy, charyzma i osobowość powalają. Hung idealnie połączył na tej płycie przekaz ze swoim nieubłaganym stylem rozprutych flaków i gangsterką. Gdy wpada komuś na chatę, zostawia broczącego we krwi i szczynach po wcześniej wypitym OE to nie robi tego bez powodu. Tam gdzie trzeba piana cieknie mu z pyska, jednak przez większość czasu trwania albumu okazuje stonowane, choć nadal bardzo wyraźne emocje. Gospodarzowi wtóruje oczywiście bardzo przemyślane tło muzyczne. Całkiem inne od "Season Of Da Siccness", nie tak genialne jak na "Loaded", jednak nadal posiadające tę charakterystyczną surowość. Dużo tu klasycznych instrumentów smyczkowych i pianin, nie brakuje powykręcanych dźwięków i tajemniczych motywów w tle. Muzyka odpowiednio nastraja słuchającego by ten jeszcze głębiej wczuł się w sytuację. Łagodne i kameralne "I Went From" i "Everywhere i Go" sprawiają że chcemy się rozsiąść w fotelu i spokojnie słuchać liryków Lyncha. "Death Dance" każe nam mimowolnie wziąć butelkę i zapić się na śmierć, natomiast pełne wigoru, podrywające do góry "Watta", "Art Of War" i "My Mind Aint Right" kuszą byśmy chwycili za nóż i rozprawili się ze wszystkimi którzy kiedykolwiek nam podpadli...

Co jednak z podtytułem "Lynch By Inch"? - pierwsze CD nie da nam tej odpowiedzi. Najtragiczniejsze wydarzenia rozegrają się dopiero gdy dopuścimy do głośników muzykę z drugiego nośnika. Numer "Suicide Note" wieńczy dzieło i tak naprawdę w tym momencie album powinien się zatrzymać. Niestety dołożono tutaj "Usual Suspects" i remix "Drunken Style" - tracki które lepiej byłoby wcisnąć na jakąś składankę. Widocznie głupio było Lynchowi tłoczyć płytę dla kilku minut materiału i postanowił coś z tym zrobić. Nie jest to oczywiście jakaś wielka wada, jednak te dwa wypadki burzą nieco narracje albumu...

Jeśli chodzi o DVD to trudno przyznać by po jego emisji człowiek stał się bardziej wyedukowany. Warto jednak do niego zajrzeć by zobaczyć lub przypomnieć sobie jak lata temu wyglądała załoga Siccmade. Czuje się jednak zawiedziony że nie ma tutaj dwóch klipów promujących krążek, "I Went From" i "Everywhere I Go", ale możliwe że pojawiły się dopiero po premierze płyty..

Kończąc dodam, i pewnie wielu fanów Kevina się ze mną zgodzi, iż omawiane dziś wydawnictwo jest jego ostatnią prawdziwą płytą. Szczerą, pozbawioną miałkich historyjek, solidnie zarymowaną i przede wszystkim nie wymuszoną. Bo to co nastąpiło w Strange Music było końcem hardcorowego rapera z Garden Blocc a początkiem kukły przemysłu rozrywkowego...

piątek, 23 października 2015

Dubb 20 - 20x Dope CD (2015, The AR Records, 2Gun Music)

Jak wspomniałem przy okazji omawiania "The Chemical Spot" raper Dubb 20 w końcu wziął się do roboty i zaczął regularnie wypuszczać swoje solówki. Warto więc przypomnieć sobie i tym którzy dopiero rozpoczynają przygodę z tym artystą, jego wydawniczą przeszłość która istotnie wpłynęła na lokalną scenę. Po klasycznym starcie z Ghetto Starz jakim był album "Sl-Umz" (2001), przyszedł czas na kolejnego klasyka w postaci solówki "Twenty Inches" (2003). W 2005 fani dostali kolejne solo "Dope Man, Dope Music, Dope Money", a w dwa lata po nim "Racks, Macks, Dope Tracks" z cholernie okropną okładką (Frisco Street Show - nie ma co się dziwić). Od roku 2007 Dubb 20 zrobił sobie małą przerwę, przynajmniej jeśli chodzi o pełnoprawne solówki. Swoją uwagę skupił więc na kolaboracjach, mixtapeach i street albumach. Z tej kategorii mogliśmy usłyszeć "More Dope, More Problems" (2008), "Too Hood For My Own Good" razem z Demolition Men (2008,), kolektyw Crumb Snatcha, Dubb 20, D-Dre i Maki w "Reality Show" (2008, mega ciężko  dostać w wersji fizycznej). [pseudo] album Ghetto Starz "Dem' Sl-um Dudez" (2010, tylko digital), kolejne mixtapey - "20/20 Preview" (2010) i "Free Dope" (2011), oraz "Hood Presidentz" collabo z D-Dre (2011). 2012 to ponowne wkroczenie na szerokie wody płytą "The A.R. Street Album", którą nagrywa wspólnie z Jacka, Jow Blow i Street Knowledge, zaś 2013 to powrót do wydawania solówek. Wtedy to ukazało się pierwsze od 6 lat, pełnokrwiste "Ya Favorite Number"...

Wliczając nadal świeże "The Chemical Spot" (2014), dzisiejsze "20x Dope", ostatni mixtape "GSlaps Radio 5" i projekt z B.I.G. Malo "Effortless" wychodzi w sumie siedemnaście projektów. Dorobek artystyczny Dubb 20 jest jednak bardzo nierówny, dlatego z całej płytoteki wokalisty prawdziwych perełek mona wybrać zaledwie kilka. Ostatnia solówka z pewnością nie będzie obojętna sympatykom reprezentanta Pittsburga. Gdyż to bez wątpienia jeden z najlepiej dopracowanych i dopieszczonych względem jakości album jaki 20 ma do zaoferowania. Dyskusyjne pozostaje natomiast to jaka muzyka się na nim znajduje i czy starsi fani dadzą się do niej przekonać. "20x Dope" to bowiem całkiem nowe brzmienie, diametralnie różniące się od wszystkiego co dotąd działo się na krążkach rapera, na którym typowe Zatokowe klimaty w wielu momentach przechodzą w regularny mainstream. Słychać że "target" został mocno rozszerzony przynajmniej jeśli chodzi o produkcję. Początkowo niechętnie wrzucałem tę płytę na odsłuch, nie tego oczekiwałem przez co nie dawałem krążkowi szansy by przeleciał dalej niż te kilka pierwszych numerów. W końcu jednak dałem się złamać, może nie tyle co samej muzyce a charyzmie rapera, bo co ja zrobię że cholernie lubię tego gościa? Zacznijmy jednak od wielkiej metamorfozy muzycznej. W ostatnich latach Zatoka chwyta się wszystkiego i chce być bardzo na czasie (choć na szczęście ten trend się powoli odwraca), zgubiła swój unikalny styl i przebalansowała się na południe. Są tacy do których to pasuje bardziej lub mniej, do innych zaś nie ulewa się wcale. Choć na "20xDope" znajdują się kawałki czysto trapowe, to album nie idzie tak ordynarnie w kierunku tej taniej mody. Płyta oparta jest o nowoczesne podkłady w których verble trzaskają, a nierównomierne cykacze dostają nieco rozpędu, jednak w sferze instrumentalnej jest dużo oryginalności. Sporo tu ciepłej, nawet ambientowej elektroniki w spokojniejszych numerach ("Dope Life", "Queso"), oraz dużo potężnych syntetyków na mocnych stopach w mocarnych bangerach ("Come On", "Pay Day", "Big Guns", "Go All Da Way In") i klubowych hitach ("Gas'd Up", "How The Game Goes"). Aranżacje są przemyślane i niebanalne, mimo że w dużej mierze brakuje tu zatokowej atmosfery znanej z poprzednich krążków to ciężko nie przyznać że muzyka jest po prostu dobra. Za taki stan rzeczy odpowiadają oczywiście nowi producenci, których grono jest dość obszerne - Frequency Beats, Kid Knoxx, L.O.P., Prophecy, S.T.A.R. Beats, Eddie Bands i Jeffro. Natomiast końcowy mix i mastering zrobił sam Baby Bubb który wydobył z instrumentów jak najżywsze barwy i doprowadził dźwięk do krystalicznie czystej postaci. Są tu kawałki w których bass dosłownie wwierca się w ziemie a stopa wali jak młot pneumatyczny. Nawet gdy czujemy ogromny sentyment do poprzednich płyt rapera, to wygłaszaniem herezji byłoby mówienie że Dubb 20 na takich bitach nie odnajduje się doskonale. Niezależnie od wszystkiego, "20x Dope" jest po prostu dalszą ekspozycja jego talentu. Usłyszymy jak zwykle stertę świeżych i ciekawych tekstów, doświadczymy niepospolitych rymów i bystrych wtrąceń do różnych sytuacji. Tematycznie płyta jest raczej powierzchowna. Raper oczywiście da nam do zrozumienia że na ulicy nie jest kolorowo jednak nie stara się wprowadzać atmosfery patosu jak jego kumple z labelu (Jacka, Joe Blow). Sporo tu zwykłej obyczajowości, miejskiej rozrywki i tradycyjnej gangsterki. Zdarzają się wprawdzie numery poważniejsze, gdzie porusza się bardziej znaczące kwestie jak w "Too Many Homies" czy "When I Make It Out" (świetny kawałek), jednak album krąży głównie wokół zbierania szmalu, kobiet, używek stosowanych zależnie od okazji i pakowania kulek w tyłki frajerów...

Dubb 20 ciężko będzie przekonać tą płytą starszych, konserwatywnych fanów, jednak zdecydowanie łatwiej będzie mu pozyskać nowych. Będąc bezstronnym nie pozostaje mi nic innego jak powiedzieć że to po prostu kawał solidnej roboty. Na moją ocenę rzutuje również fakt iż jak można było usłyszeć w ostatnim wywiadzie, raper nie ma w zwyczaju zapisywać swoich wersów tylko nagrywa kawałki w locie, plując słowami prosto z głowy. Jeśli to rzeczywiście prawda, to jestem pełen podziwu że podczas nagrywania udaje mu się zachować swobodny, elastyczny flow i nie wypaść z rytmu...

Fizyczną kopię można dostać tylko w jednym miejscu (Rapbay). Nośnik zapakowany jest w standardowy jewel case, do którego włożono dwukartkową wkładkę z całkiem niezłą grafiką. Poza tym że papier na którym wydrukowano cover jest cienki jak włos to nie mam się tu do czego przyczepić...

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

C-Bo - The Mobfather II CD (2015, West Coast Mafia, RBC)

Czyżby 2015 miałby zwiastować jakieś (kolejne już) odrodzenie na Zachodnim Wybrzeżu? Liczba wydanych w tym roku follow-upów diametralnie wzrasta. Hollow Tip wydał trzecią już część "Takin No Shortz", Mac Mall wyleciał z "Legal Business", Berner wskrzesił Jackę na "Drought Season 3", a C-Bo zaprezentował sequel swojego klasyka sprzed kilkunastu lat. To naturalnie nie koniec bo Luniz zaskoczyli wszystkich swoim przedsmakiem "Operation Stackola 2" w postaci płyty "High Timez", a na swoją kolei czekają "Snake Eyes 2", "Moment Of Truth 2" i "Devilz Rejects 3". Ujarzmiając jednak podniecenie najpierw trzeba uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie - czy to wszystko nie jest aby trochę pozorowane? Przecież nikt chyba się nie łudzi że w obecnych czasach komukolwiek uda się choćby trochę zbliżyć do tego co było kiedyś. Pewne że wydane już kontynuację nawet nie musnęły klimatem swoich poprzedniczek. Jak zatem odsłona nowego "Mobfathera" ma się do całej sytuacji?...

W ostatnich latach West Coast Mafia nabrała nieco rozpędu. Przede wszystkim trzeba się cieszyć że C-Bo nie spoczął na laurach i co jakiś czas przypomina o sobie w mniej lub bardziej chwalebny sposób. Obok "Orci" dostaliśmy Black Marketowe popłuczyny w postaci "Cali Connection", w 2013 przyzwoity street album "I Am Gangsta Rap", solidne, grupowe "Mafia Royalty 2K14", potem bzdurne "OG Chronicles", aż w końcu z wielką pompą wychodzi kolejna część niepodważalnego klasyka z 2003 roku. Dla mnie, jak i pewnie dla większości fanów "The Mobfather" to jedna z najlepszych płyt w dorobku Cowboya. Po wielu latach od wydania, krążek ten do dziś kręci mi się w odtwarzaczu a ja słucham go z takim samym zaangażowaniem jakbym dopiero co dostał go w ręce. Czy zatem "dwójkę" spotka podobny los? Już po pierwszym odsłuchu odczujemy że płyta doszczętnie eksploatuje tradycyjne kalifornijskie brzmienie. Przelatuje przez wszystkie trzy dekady, bazując głównie na sprawdzonych patentach, podebranych z najlepszych, mainstreamowych płyt. Niektóre numery bardzo dosadnie przypomną nam znane hity sprzed lat. "Man Kind" to prawie że kalka "Made Niggaz", a "Let Me Fly" kradnie motyw z "Brenda's Got A Baby" (oba z repertuaru 2Paca). Nie będzie obelgą gdy powiem że "Roll On" mogłoby wyjść spod rąk Warrena G (tego z czasów "I Want It All"), a "Who Gone Save Ya" i "No Warning Shots" bez problemu można by wsadzić na ostatnie krążki WC czy Cube'a. Rzeczywiście, wirtuozeria producentów stoi na najwyższym szczeblu, lwia część podkładów to naprawdę tłuste, westcoastowe bangery, prezentujące nieskazitelne wartości. Zdaje się że tego właśnie było nam wszystkim potrzeba po latach rozległej suszy i kombinowania z południowymi syntezatorami. Z drugiej strony ciężko odgonić się od myśli że to wszystko jest tylko rzemieślniczą robotą, która korzysta już z gotowych i przy okazji dawno zużytych pomysłów. Te muzyczne wariacje, nie ma co ukrywać, słyszeliśmy setki razy. 80% krążka to tak naprawdę ten sam patent, podany tak wtórnie że aż boli. Jak dotąd wszystkie prawdziwe, oficjalne albumy C-Bo cechowała niepowtarzalna muzyka. Nawet "Orca" miała urozmaiconą produkcję i kilka indywidualnych numerów, których nie spodziewałbym się nigdzie indziej. Tutaj brakuje tego przełamania, wyróżniającego się tematu, jakiegoś cięższego, mrocznego i stonowanego akcentu. Włożenia wyszukanego sampla lub po prostu poszerzenia palety dźwięków. Wprawdzie coś takiego pojawia się w "Killa Confession" i "Dope Spot", lecz to tylko kropla w morzu potrzeb. Album przeładowany jest hiciorami, i aż prosi by mu dorzucić coś bardziej hardcorowego dla zagęszczenia atmosfery. Samemu gospodarzowi nie mam w zasadzie nic do zarzucenia, C-Bo to ikona i legenda Zachodniego Wybrzeża, może rapować co mu się żywnie podoba i poruszać wszelakie kwestie, pozostając przy tym całkowicie autentycznym. W ostatnich latach raper wykazuje się wysoką formą, a przede wszystkim zostaje wierny swym przekonaniom i bezkompromisowej liryce. W rzeczywistości Shawna Thomasa nic się nie zmieniło, poza tym że nie świeci już tak bardzo błyskotkami i nie ma już tyle "forsy do spalenia" co kiedyś. Album nie jest szczególnie uzdatniany przepychem, zamiast tego są przechwałki dotyczące nietykalności, ulicznego statusu i biegłości w posługiwaniu się spluwą. Będziemy też świadkami bardzo osobistych wyznań w zachęcająco brzmiących tytułach jak "Man Kind", "Let Me Fly", "Cry At My Funeral" albo "Seesaw". Bo-loc tłumaczy w nich swoje wybory, zwraca uwagę na sytuacje które kończą się odpowiedzią w formie agresji oraz wywaleniem wielkiego "fucka" na wszechobecne prawo. Przypomina swoje początki na przestępczej ścieżce, by wreszcie przedstawić siebie jako inicjatora, istnego bohatera sąsiedztwa i doświadczonego życiem na krawędzi weterana. Wokół przejmujących historii krąży oczywiście niekończący się zamęt i chaos. Wrogowie, kapusie i fałszywi przyjaciele dostaną kulkę nim zdążą się w ogóle obejrzeć ("No Warning Shots"), a niektórzy z nich nie zasłużyli nawet na to by mówić do nich po imieniu ("John Doe"). W tym świecie, w drodze po szmal nie ma miłości a w zdobywaniu szacunku, litości i skrupułów. Poza bogatą i szeroko ilustrującą liryką, Cowboy wyśmienicie spisuje się również wokalnie. Może i nigdy nie usłyszymy już tego ostrego flow i bezlitosnych wrzasków znanych z "Enemy Of The State" to trzeba przyznać że raper potrafi skupić na sobie sporo uwagi. W końcu, ponad wszelką wątpliwość, mamy do czynienia z najlepszym graczem z Sactown i nadal jedną z najjaśniejszych gwiazd na Zachodnim Wybrzeżu...

Jak wspomniałem na "The Mobfather II" zabrakło mi przede wszystkim oryginalności od strony produkcji. Patrząc jednak na sprawę optymistycznie, to nadal muzyka która wybija się wysoko ponad chłam z jakim wszyscy mamy styczność sprawdzając co niektóre zachodniobrzegowe nagrywki. Porównując album do "jedynki" żalę się na brak surowości. Zestawiając z ostatnimi dziełami od C-Bo jak "Mafia Royalty 2K14" czy "Orca", ubolewam nad nie skorzystaniem z szansy zatrudnienia kilku "świeższych" producentów, którzy potrafiliby dodać więcej od siebie niż tylko kopiować od innych. Przydałoby się jeszcze jakieś zróżnicowanie odnośnie występów gościnnych. Fakt, sprawdzeni ludzie pozostawili za sobą eleganckie zwrotki (w większości). Jednak czas by w WCM pojawiły się jakieś konkretne postaci z nieprzeciętnym talentem jak to miało miejsce lata temu. Technicznie album dopieszczony jest celująco, zawdzięczamy to głównie wybitnemu inżynierowi jakim jest John Silva, którego pamiętamy z albumu Killa Tay "Flood The Market". Jeśli chodzi o wkładkę, dostaniemy jedynie pojedynczą kartkę - bieda, ale grafika jest całkiem niezła a do tego wypisani są wszyscy uczestnicy tego przedsięwzięcia..

Podsumowując, "The Mobfather II" będzie zapewne jedną z najbardziej rozchwytywanych płyt w 2015 roku. Mnie ona również przypadła do gustu, gdyż w wielu momentach wieje tu złotą erą lat 90tych. To taki odgrzewany kotlet tyle że o wybornym smaku i chyba właśnie dlatego będzie często gościł w moim menu...

wtorek, 18 sierpnia 2015

Joe Blow - Blow 2 CD (2015, Blow Money Records)

Reprezentant Oakland nie przestaje rozpieszczać swoich fanów projektami, jednak w tym roku zaczął nieco mataczyć by zgarnąć trochę łatwego szmalu. Z tych niewybrednych krążków otrzymaliśmy do posłuchania mało konkretny, wręcz zniechęcający, oparty o kradzione bity projekt z córką Nah'Liyah & Joe Blow "Check a Real Girl Out Tho & The Realist Out". Odcinające kupony "Featuring Joe Blow Vol. 1", oraz kolaboracje z Philthy Richem "Mob Wire", na której pojawiła się część opublikowanego wcześniej materiału. "Blow 2" zatem, zdaje się być najbardziej wartościową jak do tej pory pozycją, na którą można bez większych przeszkód zarzucić ucho. Oczywiście nie bez powodu piszę o utrudnieniach gdyż dla jednych owe "przeszkody" są nie do przejścia, tymczasem dla drugich zawsze znajdzie się powód aby nie zwracać na nie większej uwagi. Wszyscy zdajemy sobie sprawę że duża część dyskografii Blow cierpi na niedociągnięcia w obróbce dźwięku, lecz jeśli nasilenie tego zjawiska nie wchodzi na czerwone pole da się to jakoś przełknąć...

Szczęśliwi posiadacze pierwszej części z 2013, na pewno dostrzegą graficzne podobieństwo obu albumów, co jest bardzo fajnym chwytem i oznacza również, że dostaniemy tylko pojedynczą kartkę wsuniętą do opakowania (zdziwienie?, żadne). Istnieją też analogie dotyczące samego muzycznego materiału znajdującego się na CD, choć poprzednie dzieło wypadało technicznie dużo lepiej. Pewne jest że winić nie należy producentów, gdyż zgrzyty powstają dopiero na etapie miksu podkładu z wokalem. Słychać że materiał latał od komputera do komputera, dlatego jakość nagrań jest różna. Niektóre kawałki wiele tracą gdy ich brzmienie zostaje spłaszczone do średnich i wysokich tonów ("Where I'm From"), jest przebasowane/przesterowane ("On My Grind", "Im The Nigga"), lub też wokale w ścieżce umieszczone są naprawdę kiepsko ("Blow 2"). Najwyższy stopień takiego zaniedbania stanowi numer "Set Up Bitch" w którym cieniutkie tony nagle rozrastają się przesadnie gdy wchodzi zwrotka E-Mozzy. Dodatkowo wkurza mnie kapryśny volume i brak jednolitego masteringu, przez co trzeba co chwilę nastrajać ucho od nowa. Teraz ktoś zapyta czy tej płyty da się w ogóle słuchać? Dla tych bardziej wyrozumiałych, jest to naturalnie kolejna okazja by posłuchać wersów Blow, dla mniej tolerancyjnych dodam, że spora część albumu nagrana jest profesjonalnie, a do reszty można się z czasem przyzwyczaić (z kilkoma wyjątkami). Spychając teraz techniczne niuanse na bok, należy się przyjrzeć co oferuje nam ów sequel. Po pierwsze, na "Blow 2" znalazło się mnóstwo przyzwoitych producentów jak Rob Lo, DosiaDidTheBeat, Marty, CheezOnDaSlap, JuneOnnaBeat albo AK47, którzy zaprezentowali bardzo dobre, częściowo samplowane podkłady i przy okazji stworzyli specyficzny nastrój pod zwrotki Joe. Sięgając po te kompetentniejsze jakościowo kawałki jak "Intro", "Passport Blow", "Living By The Code", "Going Thru It", "Million Dollar Dream" czy z końca płyty "This Is Life" i "Too Much To Ask". Doświadczymy w nich delikatnych, łatwo przyswajalnych melodii jak i starych, zapożyczonych fragmentów cieszących się drugim życiem na nowych perkusjonaliach. W pracy innych kompozytorów a ściślej u Dopey Loca i DJ Vince'a usłyszymy mocne przełamanie muzycznego schematu, ponieważ panowie swoją twórczością wracają nieco do korzeni Zatokowego brzmienia. U tego pierwszego można dostrzec inspirację Cellskim z końca lat 90' gdy podrzuca futurystyczne mobbowe podkłady jak "Dope" i "Set Up Bitch". Tymczasem u drugiego poczujemy trochę oldschoolowego smaczku na bitach które charakteryzują się twardą perkusją, ciężkim basem i oszczędną, bujającą pętlą ("Play 2 Much", "Freestyle Friday"). Powracając do gospodarza, Blow nadal wyrzuca z siebie bystre linijki, składa nieszablonowe rymy i elegancko trzyma się rytmu, lecz ewidentnie chłopak zaczyna mnie męczyć. Nie chodzi oczywiście o wtórność tematyczną bo tego nie da się uniknąć, tylko o wrażenie że non stop słucham tego samego wersu. Okładka kusi interesującymi tytułami lecz brak w nich konsekwentności. Dla wielu kawałków można by stworzyć rzeczowy i sensowniejszy kontekst, lecz potraktowano je zbyt rutynowo aby czymkolwiek, poza refrenem odróżniały się od reszty. Dostaniemy zatem więcej sztampowych, ulicznych numerów z rwącym potokiem tej samej treści, niż tytułów z wyraźnym zarysem fabuły, których jest zaledwie kilka. Zdecydowanie odróżniają się tutaj "Going Thru It", gdzie Blow wchodzi głębiej i wraca do niełatwej przeszłości, "Set Up Bitch" o nietypowej koleżance od brudnych robót, "On My Nerves" gdzie z totalnym brakiem szacunku ubliża się durnym panienkom, albo pełne luksusów "This Is Life". Przyznaje że mimo wszystko płyty słucha się dobrze, bo gdyby "Blow 2" nie była nastą już z kolei płytą oaklandczyka pewnie bym się tak nie czepiał. Z początku krążek wywarł na mnie duże wrażenie dzięki bardzo dobrej, miejscami nawet wyśmienitej produkcji, na której Blow jedzie z niepowtarzalną charyzmą. Jednak gdy coraz intensywniej wsłuchiwałem się w wersy gospodarza mój entuzjazm opadł, trudno mi po prostu odeprzeć fakt że nowa solówka Joe, nie różni się niczym od paru poprzednich jego dzieł. Raper od dłuższego czasu stoi w miejscu i powoli zaczyna grzęznąć w swoim płytowym dorobku. Oto kilka klipów promujących: "Dope", "Im The Nigga", "Fucked Up World", "Living By The Code", "Going Thru It", "1 Mob".

Dla mnie formuła Joe Blow powoli się rozpada, co jest przykre gdyż naprawdę lubię słuchać tego gościa. Jeśli jednak jesteś okazjonalnym słuchaczem rapera, i do tej pory nie osłuchałeś się dobrze z jego dyskografią ten produkt wyda ci się przynajmniej dobry. Trzeba tylko podnieść granicę tolerancji odnośnie technicznych defektów na materiale, bo faktycznie niektóre kawałki mogą zirytować. Na koniec życzyłbym wszystkim aby kolejna solówka Blow była bardziej logiczna i przede wszystkim lepiej nagrana lecz wiem że tak się nie stanie. Musimy chyba doczekać kolejnego OFICJALNEGO SOLO które wyjdzie pewnie nie wcześniej jak za kilka lat...

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Smigg Dirtee - Silas A.K.A Smigg Dirtee CD (2002, One 4 Us/ ABA Muzic)

W roku 2002 Sacramento zrodziło wiele ciekawych, klasycznych gangsterskich projektów które do dziś z przyjemnością wrzucam na odsłuch. By wymienić te najważniejsze, dostaliśmy aż dwie płyty od C-Bo "West Coast Mafia" i "Life As a Rider", od Luniego "Lunicoleone.com" oraz jego kolaboracje z Hollow Tipem w "Wanted Dead Or Alive. Sam Markus w tym czasie wypuścił kolejny grupowy album z Mic-C jako 2Sav "Sav'd Out", zaś X-Raided razem z Kingpenem przedstawiają swoje "City Of Kings "Sac-a-Indo Project". Dodatkowo śmiało można wymienić "The Plague" czyli kooperację między Brotha Lynch Hung i Doomsday Productions" oraz genialne "The Big Black Bat" od First Degree The D.E. Mimo że Dirtee w trakcie wydania swej pierwszej solówki wcale nie był żółtodziobem to jego "Silas aka Smgg Dirtee" jakoś ginie na tle wyżej wymienionych pozycji. Fakt że album ten plasuje się miejsce niżej na podium i trudno nadać tej płycie miano pozycji kultowej to jednak warto jest ją sprawdzić, by zobaczyć że początki tego niepozornego kolesia w okularach były naprawdę imponujące...

Smigg Dirtee jest dziś postacią bardzo dobrze znaną i powszechnie cenioną lecz jeśli o mnie chodzi, dawno wypadł z mojego rankingu najlepszych raperów podziemia Zachodniego Wybrzeża. Niby koleś ma potężną dyskografię, możemy go również spotkać gościnnie na wielu albumach z Sac czy Diego to jednak nie zdołał zaskarbić sobie mojej sympatii na tyle bym rzucał się na jego płyty z cieknącą śliną. Spora liczba jego krążków zniechęciła mnie przede wszystkim mało wciągającym muzycznym repertuarem. Zaś w ostatnich latach doszedł również spadek formy samego rapera co skutkowało kompletnym brakiem zainteresowania jego osobą z mojej strony. Oczywiście nie twierdzę że Dirtee jest kiepski, wręcz przeciwnie, posiada talent i ogromny potencjał czego dowiódł wiele razy. Chodzi jednak o to że chłopak stał się mało konsekwentny i mam wrażenie że zaczął robić kawałki naprędce, nie angażując się zbytnio w swoją pracę. Stąd też coraz częścięj dostajemy od niego stratne jakościowo cyfrówki ze średnimi piosenkami aniżeli konkretne, fizyczne albumy z porządnym materiałem. Przy okazji pierwszej solówki rapera wrócimy do czasów w których liczyły się umiejętności a nie bajdurzenie w mediach społecznościowych. Kiedy wydanie twardego nośnika było dla rapera zaszczytem, a nie kosztownym przymusem. Od razu przyznaję się że bardzo lubię tę płytę, a to przede wszystkim dlatego że Smigg Dirtee jest na niej cholernie dobry. Choć nigdy nie przepadałem za miękkimi wokalami to raper nadrabia straty osobowością i elegancką nawijką. Widać tutaj pomysł na przedstawienie swojej sylwetki i album który w rzeczywistości niesie więcej pozytywnej energii i humoru niż puszenia się co chwilę z gnatem w dłoni. Smigg bardzo przypomina mi tutaj T-Nutty gdyż jest tu mnóstwo górnolotnego żonglowania rymami, kombinowania z flow i techniką, miejsca na wygłupy i zabawne porównania. Robi wrażenie gdy raper np. zaczyna "Dirtee Dancer", kawałek o wypasaniu się w klubie i braniu prywatnego tańca od białej kobiety słowami "me and my squad, hit the nightfall and act like dogs" albo śmieszy gdy frywolnie wyśpiewuje refren "when i step up in the party all the girls want my booody, a skinny nigga actin naughty" z numeru "Big Screen TV's, Blunts, 40's and Bitchez". Oczywiście, to że na płycie jest dużo swobody, przechwałek i rubaszności wcale nie przeszkadza gospodarzowi by przy okazji poruszyć kilka ważniejszych kwestii. Bo tak jak wszędzie, trzeba zbywać środkowym palcem hejterów, być pewnym siebie i konsekwentnym w dążeniu co celu czy ciężko tyrać by zarabiać godny szmal. Mocne "100% Dirtee" to natomiast typowe figle ze spluwami i odstrzał palantów grających na nerwach, a ostatni numer na albumie przedstawi filozoficzne wywody Smigga na temat miłości i życia (krótkie aczkolwiek niespotykane). Na arenie producenckiej najszerzej zaprezentował się One 4 Us (aż 9 numerów), M1 i Big Hollis podrzucili dwa beaty, Pale Soul i Luni Coleone dali po jednym, zaś sam Smigg Dirtee zrobił sobie aż sześć podkładów. Część ilustracji muzycznych nacechowana jest nutami o rozrywkowym charakterze, dla których inżynierowie dźwięku postarali się o skoczne i klubowe, czasem szybsze rytmy ("Big Screen TV's...), lub też o lekko głupkowate, oszczędne melodie ("Smigg Dirtee", "This Is It [Uh])", "Money Over Bitchez"). Druga połowa natomiast jest bardziej ujarzmiona i nastrojowa, prowadzona z umiarkowanym lub wolniejszym metrum. W tej części mamy takie utwory jak rozpływające się wśród ciepłych instrumentów, g-funkujące "Heaterz" i chilloutowe "Curious", melancholijne "Makes Me Wanna Holla", zadziorne "All About My Richez" albo typowo thuggowe "Blocc Shit". Jako ciekawostkę lub też dla niektórych wytyczną, dodam że kilka podkładów z powodzeniem mogłoby znaleźć się na wydanych w Out of Bounds, krążkach Luniego, "In The Mouth Of Madness" albo "Lunicoleone.com". Solówka Pollarda jest również podobnie nagrana co klasyki Monterrio. Miks jest nieco przybrudzony, mastering wykonany twardo lecz wystarczająco klarownie, czuć jest tą surowość, typową dla Sactown z tamtego okresu...

Na "Silas aka Smigg Dirtee" zobaczycie cieszącego się życiem, wyluzowanego Dirtee, podrywającego panienki i bujającego się ze w swą ekipą. Liczy się tu przede wszystkim zabawa i to by nie brać wszystkiego zbyt serio. Z drugiej strony jest tu dużo głębszej treści, przemyśleń odnośnie wielu sytuacji i składanych co chwilę gangowych deklaracji. Bez wątpienia Smigg wspiął się tą płytą na sam szczyt lirycznego panteonu. Na albumie mogłoby być jednak więcej wkręcających podkładów od doświadczonych producentów, zamiast tych które raper postanowił złożyć sobie sam. Mimo że atmosfera muzyki od Pollarda bardzo pasuje do albumu a on sam zabija te kawałki swymi umiejętnościami to wyraźne słychać tu obniżenie poziomu produkcji. Oczywiście, nikogo nie zniechęcam bo jest to jedynie mały uszczerbek na tym niesamowitym krążku i każdy szanujący się fan Sactown powinien się z nim zapoznać a nawet nabyć jeśli nadarzy się dobra okazja. Dla mnie niezaprzeczalny klasyk...

czwartek, 9 lipca 2015

Mozzy - Gangland Landscape CD (2015, Mozzy Records)

W ostatnich latach na ulicach Sactown zrobiło się naprawdę gorąco. Głownie za sprawą dwóch rywalizujących ze sobą gangów - Oak Park Bloods i Meadowview Starz. Między Mozzym i Lavish D zrodził się zażarty beef do którego wciągnięto również Philthy Richa. Sprawa była/jest na tyle poważna że kilku chłopaków skończyło w worku za swoje przekonania a sami prowodyrzy całej sytuacji dostali już wyroki. Niedawno Mozzy wyszedł z pudła i niezwłocznie dostaliśmy do posłuchania jego nowy album "Gangland Landscape". Jest to już któryś z kolei materiał młodego gangbangera. Wcześniej koleś nagrywał pod ksywką Lil Tim zaś ostatnimi czasy do sieci trafiły solówki "Next Body On You", "Next Body On You 2" i "Goonbody Embodiment". Chłopak istotnie nie próżnuje i zdążył już wyrobić sobie reputacje nie tylko u siebie w mieście. Obecnie jest też chodliwym i często eksportowanym towarem w rejony Zatoki. Wspólna krucjata przeciwko Lavishowi D i jego ziomkom scementowała przyjaźń Mozzyego i jego ekipy z dyżurującą mobbsterką w Oakland, czego wynikiem są oczywiście wspólne kawałki. Każda wydana w ostatnim czasie płyta od Joe Blow nie może obejść się bez zwrotek tego konfliktogennego osobnika..

Jak wspomniałem Mozzy posiada już całkiem obfitą dyskografię lecz jak dotąd zakres jego ruchów był dość ograniczony. Dostaliśmy zatem więcej niedoskonałych jakościowo cyfrówek niż pełnokrwistych tłocznych albumów. Jeśli chodzi o te drugie, w 2013 roku Mozzy i łowca młodych talentów DJ Fresh spotkali się na wspólnej kolaboracji w "The Tonite Show", zaś u boku Guce'a pojawił się na albumie "Stand Up Guys". Recenzowane dziś "Gangland Landscape" to zatem dopiero trzeci fizyczny nośnik rapera. Nie będę koloryzował że digipack w jakim wychodzi album to szczyt formy wydawniczej. Po obu stronach to samo foto a płyta to zwykły cdr, natomiast trzeba odnotować że Mozzy dopiero wkręca się w ten niewdzięczny biznes. Poza tym, krążek wydaje się być jak do tej pory najbardziej konsekwentnym dziełem rapera, co powinno w dużym stopniu zrekompensować te małe niedogodności. Zaczynając od "Keep Ya Lawn Balldheaded" po wieńczące materiał "Overkill" miałem, nawet na chwilę nieopuszczające mnie odczucie że oto zostałem szczęśliwym posiadaczem jednego z najlepszych gangowych tworów ostatnich lat. Mozzy zdążył dostać już potężnego upierzenia, mikrofon do jego dłoni ulewa się nie gorzej niż spluwa, a produkcja wystawia mu się idealnie by nie mógł spudłować. Świetna gra słów, bezkompromisowe teksty, chropowaty wokal i flow nabity naturalną nonszalancją - chłopak brawurowo jedzie po całej płycie zostawiając po sobie jedynie swąd porzuconych ciał. Tematy na płycie są typowo gangowe co już na wstępie określa sam jej tytuł, który notabene nawiązuje do słynnej serii telewizyjnej "Gangland". Tutaj jednak narratorem jest sam Mozzy a relacje dostajemy z pierwszej ręki, prosto z ulicy. Wyciąga się tu kwestię lojalności, przechwala ilością zabitych osób i sprawnie rozpoznaje konfidentów. Wszystko zaś przesycone bardzo bogatą i ciekawą treścią. Mozzy to bystry skurwysyn, aktywny i świadomy gangbanger, co przejawia się wnikliwą i drobiazgową, a przede wszystkim świeżą liryką, która również odziana jest w osobliwy slang. Spójrzcie chociażby na tytuły "Chop Stixx" i "Fasholly". Gospodarz i jego crew (Hell Gang!) mają również świra na punkcie litery "z" co wiąże się z nieznaczną, aczkolwiek bardzo dźwięczną metamorfozą niektórych powszechnie używanych słów. Muzykę pod ten ciężki krajobraz podrzucił stary kumpel Mozzyego - June Onna Beat. Wprawdzie w środku kartonowego pudełka nie przewidziano miejsca na wypisanie jakiegokolwiek info, to jego ksywka pojawia się wraz z początkiem większości numerów. Muzyczna formuła jest bardzo nowofalowa i zarazem skuteczna, zadziała również na okazyjnego słuchacza zachodniobrzegowego grania. Podziały rytmiczne zaczynają kołysać już od pierwszych taktów. Produkcje cechują pulsujące basy, miękkie lecz wyraźne stopy, nieinwazyjne clapy, aksamitne pianina i masa innych kosmicznych dźwięków wydobytych z nowatorskiego syntezatora. Całość utopiona jest w głębokim pogłosie i utrzymana w melodyjnym, łagodnym charakterze. Jedyne numery z mocniejszym uderzeniem to "Street Official", "Cant' Heal" i "Overkill". Poniżej dwa obrazy promujące album:

"Dead and Gone" i "Chop Stixx"

Jeśli chodzi o te "nowe" brzmienia jakie obecnie przelatują przez Zachodnie Wybrzeże, to co znajduje się na "GL" zdaje się najśmielej do mnie przemawiać. Z początku byłem uprzedzony do kawałka "On My Head" w którym wykorzystano beat ze słynnego numeru Bobbyego Shmurdy, jednak nie sposób go przeskoczyć z Timothym na pokładzie. Nie wiem czy to odpowiedni moment by przyznać że Sactown ma nowego króla gangsterki lecz gdy co chwilę widzę komentarze "Mozzy killin shit right now" trudno to wyprzeć. Grupa fanów rapera rośnie z niespotykaną prędkością podobnie jak liczba odsłon klipów z jego ksywą w tytule. Nic dziwnego że omawiany dziś materiał od kilku tygodni nie wychodzi z pierwszej piątki najlepiej sprzedających się płyt na Rapbay. Sam raper zaś nie wydaje się być nawet odrobinę zmęczony nagrywaniem bo na dniach ukaże się jego kolejna solówka "Bladadah". Płytę promuje video pod tym samym tytułem i już zdążyło nieźle namieszać...

piątek, 26 czerwca 2015

X-Raided - Psychoactive 2 CD (2014, Bloc Star Ent., RBC)

Wiem co teraz sobie niektórzy pomyślą - kolejny dinozaur próbuje odcinać kupony od albumu który uczynił z niego legendarnego mc. Bo przecież wiadomo nie od dziś że sequele klasyków diametralnie różnią się od tego co oferowały części pierwsze a w dodatku potrafią wypaść kilka gwiazdek gorzej. Pomimo iż jestem zagorzałym fanem rapera z Sactown, nigdy nie udało mi się przekonać do kontrowersyjnego tytułu z roku 1992'. Rządzi mną jakieś przeświadczenie że historia kalifornijskiego rapu zaczyna się w roku 95 i wszystko wydane przed brzmi zbyt staroszkolnie by w jakiś sposób mnie zadowolić. Oczywiście od tej reguły istnieje kilka wyjątków lecz ogólnie bariera ta nadal się utrzymuje. Czy jednak przystępując do słuchania "Psychoactive 2" konieczne jest zapoznanie się z jej poprzedniczką, która została wydana prawie ćwierć wieku temu? Ekstremizmem byłoby doszukiwanie się między tymi płytami jakichkolwiek podobieństw więc odpowiedź będzie raczej brzmiała NIE. By mieć jednak jakiekolwiek zdanie na temat ostatniej (jak dotąd) solówki Anerae trzeba było mu towarzyszyć przez ostatnie kilka lat, gdyż sporo się u niego w tym czasie wydarzyło zarówno na gruncie muzycznym jak i w życiu prywatnym...

Można rzec że X-Raided to już marka, którą trzeba permanentnie pielęgnować by nie wypłowiała, bo gdy już to zrobi nie będzie przynosiła korzyści. Już od dobrych kilku lat Bloc Star pokazuje nam że solidność jest kluczem do tego by utrzymać się na rynku i przy okazji zapobiec fatalnemu odwrotowi fanów. Mniej więcej od albumu "Vindication" estetyka jak i brzmienie albumów rapera z Garden Bloc zdefiniowały się na tyle byśmy mogli zdecydować czy nam się to podoba czy nie. Przyglądając się uważnie sytuacji jestem w stanie dostrzec zaangażowanie całego zespołu i docenić efekt w postaci dopracowanych albumów. Po wyjęciu CD z folii ochronnej nie musimy bać się że dostaniemy pojedynczą kartkę wsuniętą do opakowania, a wkładając płytę do odtwarzacza martwić o jakość nagrania. Na siłę można by doczepić się do samego materiału muzycznego jednak sprawi to przyjemność chyba tylko największym frustratom szukającym dziury w całym. "Psychoactive 2" to krążek który absolutnie musisz mieć jeśli Anerae nadal pozostaje jednym z twoich ulubionych mcs na Zachodnim Wybrzeżu. Ten album to wynik wzajemnego zrozumienia się pomiędzy raperem a producentem, gdyż zrezygnowano całkowicie z udziału Leviathana i za całość muzyki odpowiada jedynie Fhilthy Rich. Przez ostatnich kilka lat ten utalentowany osobnik zdążył ukształtować swój styl: nowoczesny, mocno hardcorowy i przede wszystkim unikatowy. To muzyka w której bez wątpienia siedzi diabeł i to ten mocno upierdolony w smole. Odważę się nawet o stwierdzenie że te mocarne i nasiąknięte grozą podkłady mogłyby bez wahania tworzyć tło do niejednego dreszczowca. Te dźwięki zastraszają, wprowadzają terror, wywołują psychozę i sieją panikę, czyli robią dosłownie wszystko by po skończonej sesji nałykać się tabletek na uspokojenie. Nastrój dodatkowo podkreślany jest wystrzałami z różnych typów broni i odgłosami rozsypujących się po ziemi łusek. Fhilthy Rich to bezkonkurencyjny demiurg rozdzierających numerów w których nie brak stopniowego wdrażania napięcia i starannie przeprowadzonych aranżacji. Wprawdzie nie da się zatuszować faktu że wszystko to znamy już z dwóch poprzednich albumów, jednak przy okazji "Psychoactive 2" repertuar producenta nadal sprawdza się wyśmienicie. X-Raided natomiast po raz kolejny pokazał że da się jeszcze tworzyć oryginalne albumy, które nie są zalane purpurą, obwieszone biżuterią i zapchane tonami kokainy. Anerae to nadal charyzmatyczny mc. Uzewnętrznia swój gniew, opisuje drażniące go sprawy, przechwala się umiejętnościami oraz deklaruje głęboką i nierozerwalną więź z ekipą z Gardens. Teksty opierają się głównie na osobistych przeżyciach samego rapera, pacyfikują wszystko co fałszywe i mocno uwydatniają kwestię lojalności. Zachowanie na mikrofonie i maniery w składaniu rymów nie zmieniły się. X-Raided to talent w pisaniu technicznych i szybko łapiących ucho linijek w które wstawia klatki mocnych obrazów, szereg ciekawych porównań i metafor. Grafomaństwo zostało ograniczone do minimum co oznacza konkretniejszą treść jak i bardziej przemyślaną merytorykę dla całego dzieła. Da się wprawdzie wytknąć niektóre momenty gdy np. w kawałku "Shocc Absorbers" Anerae niezgrabnie, wręcz nieco popowo, opowiada o wyrywaniu panienek, jednak reszta albumu (poza miernym freestylem w "Whutz My Name") starannie rekompensuje takie faux pas. Jest tu mnóstwo świetnych kawałków i by je wymienić musiałbym spisać prawie że całą tracklistę. Warto chociaż wspomnieć o wielkim spotkaniu legendarnych mcs w "Reason Of Da Siccness" z Lynchem i C-Bo czy też "Mista 357 Part II" w którym X-Raided mam wrażenie, w pewnym stopniu próbuje wytłumaczyć się z tego co zrobił lata temu..

W załączonej książeczce Anerae rzuca nieco więcej światła na poszczególne numery, warto jest do niej zajrzeć aby poszerzyć wiedzę i w pełni zgłębić płytę. Czasem jednak gdy czytam te krótkie notatki lub też wsłuchuje się w niektóre teksty, widzę że wiedza rapera na temat obecnego stanu hip hopu i świadomość tego co się dzieje na scenie są mocno przestarzałe. Lata 90' dawno za nami a Brown nadal odwołuje się do Biggiego, Big Puna, starych płyt Eminema i wspomina Death Row. Wiem że koleś siedzi w pace jednak jak na drugą dekadę XXI wieku odbiera się to co najmniej dziwnie. Wracając jednak do tego co najistotniejsze i porównując wydane w ostatnich latach albumy rapera, jestem na sto procent przekonany że "Psychoactive 2" jest jak do tej pory najmocniejszą pozycją z logiem Bloc Star na okładce (nawet ze sporym wkładem B. Parker i kiepską zwrotką Smigg Dirtee). Oby ta dobra passa nie zmieniła się gdy Anerae wyjdzie na wolność a przypominam że jest to już kwestia kilku miesięcy...

wtorek, 16 czerwca 2015

BC - Cali Green CD (2002, Dirty West Ent., Nine Eleven Records)

W muzyce, przede wszystkim w rapie (a najlepiej gdy chodzi o jego gangsterską odmianę) już tak bywa, że panowie zaopatrujący scenę w podkłady wcześniej czy później decydują się na wydanie swego producenckiego projektu. BC czyli Brian Crawford znany był głównie ze współpracy z AWOL records w latach jej świetności, zaś za jego najlepszą pracę do tej pory uważam Thug Religion Taya Capone, które sam w pełni wyprodukował. Ówczesny styl BC bardzo mi odpowiadał, było słychać że to nie jakiś tam podrzędny beatmaker lecz prawdziwy muzyk spod ręki którego wychodziły solidne i dopracowane podkłady. Nie był zbyt płodnym artystą lecz znał się na swojej robocie i gdy kręcił gałkami trudno było się rozczarować. W roku 2002 wydał swoją pierwszą prawdziwą producencką płytę, która przy słabej promocji rozeszła się zaledwie w kilkutysięcznym nakładzie. Było to wystarczająco aby narobić trochę szumu lecz za mało by Brian stał się naprawdę wziętym producentem...

"Cali Green" prócz nagłośnienia imienia samego BC miało za zadanie wylansować mało znane twarze oraz pokazać mobbowe brzmienie z jak najlepszej strony. Faktycznie połowa personelu znajdującego się na krążku to ludzie wtedy nieznani. Do sięgnięcia po album zmotywowały mnie zatem umiejętności producenta jak i wypisane z tyłu okładki ksywki niektórych gości. W roku 2002 ciężko było zawieść się na takich osobistościach jak Killa Tay, Guce (tu za czasów Bully's Wit Fully's), Pizzo, Marvaless, grupa Mob Figaz, Jt The Bigga Figga czy AP.9 i P.S.D. Jest nawet Napoleon z pierwotnego składu Outlawz, oraz skład Nine Eleven/911 znany ze swej płyty "Hood Opera's" z 1999 roku. Oczywistym jest że wszyscy spisali się nienagannie, jednak co z resztą ludzi znajdujących się na płycie? Ktoś miał niezły pomysł by w numerach zestawić znane postaci z ludźmi o których nikt nie słyszał, stąd chcemy czy nie jesteśmy skazani na słuchanie żółtodziobów. Do kręgu chwały na pewno trzeba zaliczyć chłopaków z Eastblock. D'Mac, Young Life i Quarter Spoon to mcs z ogromnym potencjałem, świetnie odnajdują się między werblami, obdarzeni są ciekawymi głosami i trzymającym słuchacza flow. Potrafią zgrabnie wypluć tekst i hardcorowo się wydrzeć (nie tylko w refrenach), mięli szczęście że znaleźli się na ścieżkach obok wielkich figur przy których wypadli naprawdę dobrze. Kolejne osoby warte uwagi to na pewno Tez tha Maniac i Rubo (obaj tylko po jednej zwrotce) oraz Young Sly, który dostał aż dwie solówki. Chłopak odznacza się melodyjnym flow i prostym choć dopracowanym stylem, wytknąć mu można brak charyzmy i zbyt miękki wokal, jednak radzi sobie przyzwoicie. Dalej jest już niestety nierówno. Sedd Vicious i Phenom Da Gangsta God zachowali się miernie w "Get It All", po czym nieznacznie podwyższyli poziom w kawałku z P.S.D. Mac Lo i Q-Ball mają nudne flow i lirykę, oraz przeciętne głosy, a na domiar złego ich "Street Playaz" trafiło na trochę niefortunny podkład. Sprawa u C-Dasha wygląda nieco lepiej bo koleś dostał solidny beat jednak jego pokraczny styl zachwyci chyba tylko najmniej wybrednych słuchaczy. Dalej w kolejce mamy członków N.T.M czyli T-Roy i Baby Bake którzy nie dorównują nawet w połowie swojemu kompanowi z "Neva 2 Much" (jednak kawałek ratuje świetna produkcja). Na koniec zostali jeszcze Infamous i Thump lecz to raperzy których lepiej omijać. Jak widać, kreska lubi hulać po wykresie lecz tylko w nielicznych przypadkach spada na samo dno, dlatego ciężar odpowiedzialności za udany album w dużym stopniu przenosi się na barki BC. Można powiedzieć że na krążku porządnej muzyki jest stosunkowo tyle samo co udanych występów, Brian pokazał klasę ale nie zdołał utrzymać wszędzie wysokiej formy. Na "Cali Green" doświadczymy wybitnych, esencjonalnie mobbowych i g-funkujących produkcji jak "Ridaz", "One In The Chamber", "Tell Me", "Neva 2 Much" i "Deadly Combination", na których słychać jeszcze nieco lat 90. Gdzie linie melodyczne wywołane lekkim samplowaniem z dogranymi instrumentami wprowadzają ten niesamowity nastrój za którym wszyscy wylewają teraz łzy w poduszkę. Następnie posłuchamy kilku przyzwoitych melodii w "Life", "Come And Get Us", "Stay True" i "MVP's To The 3C's", oraz rzeczywiście dwóch kiepskich w "Street Playaz" i "Get It All". Osobiście omijam te dwa ostatnie tytuły, solo C-Dasha plus "Thuggin It" za to że oparty jest o znany mi już sampel z "Fuckin You Tonight" Notoriousa BIG. Tematycznie album trzyma się standardowych przechwałek i robienia szwajcarskiego sera z tyłków parszywych czarnuchów, jednak są tu trzy wyróżniające się numery przy których zatrzymuje się najczęściej. "Life" na którym Mob Figaz konfrontują swój lifestyle z karą pozbawienia wolności, "Blast First" o wzajemnym wyżynaniu się, oraz "Tell Me" gdzie Nine Eleven namiętnie namawiają płeć przeciwną do seksu oralnego. Te kawałki są tutaj istnymi perełkami więc warto sprawdzić tę płytę chociażby dla nich..

Czas pokazał że ludzie których ten album miał promować gdzieś zaginęli i wątpię by przewinęli się na jakichkolwiek jeszcze projektach (D'Mac nie żył już nawet podczas wypuszczania tego krążka). Mimo że wielu zgromadzonych tu "nowych" mcs nie spada z przyzwoitego poziomu to trudno jest się do nich przekonać słuchając ich pierwszy i ostatni raz. Nie będę również koloryzował że "Cali Green" to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika gangsta rapu, są tu jednak kawałki którymi można by rozkoszować się na albumach znanych figur wymienionych z tyłu okładki. Zaletą tej płyty jest również to że wszystkie znajdujące się na niej numery nie były dalej recyklingowane, a to naprawdę znaczy dużo jeśli chodzi o kalifornijskie składaki. Album pojawia się czasem w sieci lecz kierował bym go raczej w stronę ciekawskich koneserów niż przeciętnego słuchacza westcoastowego grania...

wtorek, 26 maja 2015

Hawkman - Murda & Mayhem (2008, West Coast Mafia, Elite Ent. Group)

Zapewne duża część sympatyków Zachodniego Wybrzeża zapytana o rapową scenę z Denver nie udzieliłaby zbyt wyczerpującej odpowiedzi. Jednak to miasto leżące w stanie Colorado ma w tej kwestii wiele do zaoferowania - głównie za sprawą grupy M.N.L.D. czyli Mob Niggaz Livin Decent. Niektórzy powinni bardzo dobrze kojarzyć przynajmniej jednego członka tej ekipy, rapera Young Doe, który z Californią miał swego czasu bardzo intensywny romans. Chłopak m.in. wydał swój pierwszy solowy twardy nośnik "Product Of The Eighties" (2008) w West Coast Mafia i wzbogacił swą dyskografie krążkiem kolaboracyjnym z J. Stalinem pt. "Diesel Therapy" z 2011. YD zajmiemy się jednak kiedy indziej natomiast dziś skoncentrujemy uwagę na innym, może i nawet ważniejszym przedstawicielu wyżej wymienionej formacji - Hawkmanem, o którym mówi się że jest tak samo ważną postacią w Colorado co C-Bo w Cali. Może się wydawać że to stwierdzenie jest nieco przesadzone gdyż w sieci niewiele jest o M.N.L.D. jak i samym gospodarzu "Murda & Mayhem", lecz z tego co mi wiadomo Elite Entertainment Group, do którego należy cała załoga działa już od końca lat 90', a liczba ulicznych projektów związanych z tym labelem jest całkiem pokaźna...

Z dzisiejszej West Coast Mafii zostało niewiele, ale kiedyś ten label prężnie wydawał tytuły, również jeśli chodzi o płyty artystów spoza Kaliforni, album Hawkmana natomiast zdaję mi się być najmniej docenioną pozycją z całego katalogu jaki WCM ma do zaoferowania (nie licząc oczywiście mega nieporozumienia jakim był Woodpile). Gdy zapowiedziano płytę rapera z Denver mało kto go kojarzył, krążek spotkał się z wąskim zainteresowaniem co do tej pory się raczej nie zmieniło. Niemniej "Murda & Mayhem" to jeden z najlepszych projektów noszących logo WCM i zapewne jedna z lepszych gangsterskich płyt jakie ujrzały światło dzienne. Dlaczego? Powodów jest wiele. Już sama postać Hawkmana jest bardzo ciekawa, pomijając że gość wygląda jak potencjalny morderca to przede wszystkim ma bardzo profesjonalny warsztat. Ciężko jest cokolwiek wytknąć temu mc, bo styl jaki sobie dobrał nie potrzebuje żadnych poprawek (mowa tu oczywiście o czysto gangsterskim podejściu). Płyta może i niczym nie zaskakuje i to wszystko było już wałkowane miliony razy lecz w tym momencie sprawdza się stare dobre przysłowie - nie ważne co się mówi, ważne jak. Reprezentant Denver po prostu ma to coś, wchodzi do kabiny, zostawia po sobie rozszarpany mikrofon i wychodzi każąc po sobie posprzątać. Jego popisy wokalne można porównać choćby do tego co wyczyniali chłopaki z I.M.P. na swoich klasycznych albumach, gdzie agresja i głęboka barwa głosu, szły w parze z niespotykaną wściekłością. Ponadto, raper doskonale czuje rytm a jego płynny i elastyczny flow z miejsca łapie ucho kapitalnie prowadząc odbiorcę przez cały album. Teksty, miejscami groteskowe, są proste lecz nie prostackie, dalekie od kiczu i banałów. Członek M.N.L.D. chwyta się różnych kwestii tworząc przy okazji swój autoportret zatwardziałego gangstera jak i wyluzowanego gościa który umie przymrużyć oko na pewne sprawy. Niewątpliwie Hawkmanowi nie brakuje charyzmy i jest w stanie sieknąć linijką dostarczając pokaźnej dawki rozrywki i całego wachlarzu mocnych doznań. Wartość krążka podbija również profesjonalne złożenie całego materiału jak i pomysł na brzmienie "Murder & Mayhem". Przez cały czas słuchania albumu odczuwa się wyraźny powiew zachodniobrzegowego mainstreamu z dawnych lat, w którym muzyka potrafiła zachować swój charakter, a przy okazji posiadać nutę przebojowości. Słychać że w momencie wydania płyty, producenci nie podążali za trendami z końca pierwszej dekady nowego millenium lecz czerpali inspiracje z przeszłości. Są nawet cuty od 2 Paca i Too Shorta które dodają smaczku i przywołują nieco ducha lat 90'. Muzyka jest wyśmienicie dopieszczona, głównie niesamplowana, nawet jeśli pojawiają się jakieś pożyczone fragmenty to są bardzo subtelnie wykorzystane. Dostajemy tu solidną perkusje z mocnymi stopami, bogatą paczkę westcoastowego instrumentarium i ładnie rozbudowane aranże. Album po brzegi wypełniony jest bujającymi, dynamicznymi i urywającymi łeb bangerami. Jak na pierwsze, duże przedsięwzięcie, Hawkmanowi chyba nie mogło trafić się lepiej. Są kawałki gdzie gospodarz dobitnie udowadnia swą skuteczność na ulicy - "Bullet Proof", "Know Dat", "Pass", "Gangstar" albo mega ciężkie i mroczne "Hands To The Sky". Jak i trochę standardowych majątkowych przechwałek, wożenia się i wytykania lamusostwa w "D-Diamonds", symfonicznym "Destined To Shine", słoneczno-letnim "Money On The Go" czy klubowym, pląsującym "Husla". Nie ma znaczenia czy dany numer jest hardcorowy, lekki, szybszy lub wolniejszy, każdy z nich jest bezwzględnym tłustym gangsterskim hiciorem z chwytliwym refrenem. Koniec albumu nieco zaskakuje tytułem "I Just Wanna" który swoją zabawową, nieco głupkowatą formą kompletnie odbiega od tego co znajduje się ponad nim. Nie bez powodu oznaczono go jako bonus gdyż podejrzewam że zrobiono go bardziej dla jaj..

Jak wspomniałem album nie odbił się zbyt szerokim echem, co dziwi zważywszy na to że jest naprawdę dobry jak i również posiada komercyjny potencjał. W sieci nie ma nawet porządnego odsłuchu tego krążka więc tak naprawdę trzeba kupować w ciemno. Niedawno na YT pojawił się klip do kawałka "Gangstar" lecz ciężko jest powiedzieć w jakim okresie został nakręcony. Wiem tylko że numer ten znajduje się również na debiutanckim albumie Hawkmana pod tym samym tytułem którego premiera miała miejsca rok przed "Murder & Mayhem". Płytę wydaje Elite Entertainment Group na spółkę z West Coast Mafia lecz tak naprawdę wkład kalifornijczyków w sam materiał muzyczny jest znikomy. Chodziło tu raczej o zapewnienie Hawkmanowi godnej dystrybucji i przy okazji oznaczenie terytorium Colorado logiem WCM. Pojawienie się C-Bo w "Bullet Proof" jest więc tylko symboliczne, zaś reszta zaproszonych gości jest związana blisko z gospodarzem. Osobiście w pełni rekomenduje ten krążek, pomimo że jest on dziełem rapera z Denver, to znajduje się na nim wszystko czego pragną westcoastowe głowy...

środa, 6 maja 2015

Luni Coleone & Hollow Tip - Still Wanted CD (2006, Out Of Bounds)

Luni i Tip to jedna z tych zachodniobrzegowych kolaboracji która wryła się w pamięć sympatykom hardcorowej gangsterki. Przede wszystkim duo to zasłynęło z płyty "Wanted Dead Or Alive" którą wydano w roku 2002 i słusznie mianowano jedną z najlepszych płyt w dorobku obu artystów. Kilka lat później chłopaki zdecydowali że zrobią sequel swojego klasyka i dadzą fanom kolejną dawkę muzyki przy której będzie można odbezpieczyć spluwy i dać upust frustracjom. Młodzikiem już nie jestem i pamiętam że te kilka ładnych lat temu Zachodnie Wybrzeże przeżywało swój niemały kryzys w strukturach wydawniczych. Zaczął wtedy wchodzić nurt hyphy który spychał tradycyjne produkcje podmieniając je na oszczędne, płaskie i drewniane brzmienie. Nastąpiła susza podczas której trudno było o porządne projekty. Ciężko było też dopatrzeć się jakości nawet u cenionych figur. Na "Still Wanted" chłopaki może obeszli się bez durnoty lecz słychać że album wychodzi w tym niefortunnym okresie...

Big Hollis był jednym z moich ulubionych producentów. Miał swój styl, a jego muzyka wyróżniała się nietypową perkusją i oryginalnymi próbkami instrumentów. Wiele jego prac było do siebie podobnych lecz dzięki temu wszystkie zachowywały twórczą manierę Hollisa. Zrobione przez niego podkłady tworzyły muzyczne tło pod takie dzieła jak "In The Mouth Of Madness" Luniego, "Vengeance Is Mine" X-Raideda, składankę "The Initiation" albo "Ghetto Blues" od Marvaless. Bez wątpienia producent ten zapisał się na kartach historii jako człowiek który wiele wniósł do brzmienia Sacramento. Jak wielu pracujących za konsoletą miewał wzloty i upadki jednak "Still Wanted" to chyba jego najgorsza robota. Przy robieniu podkładów ewidentnie zabrakło wyobraźni, polotu i przede wszystkim dobrego smaku. Już przy drugiej pozycji na albumie a pierwszym pełnowartościowym numerze Hollis wraca do czasów "In The Mouth Of Madness" by na nowo zaprezentować pamiętne "My Name". Lecz tylko degraduje ten fantastyczny numer do podstawowej linii melodycznej nie próbując w żaden sposób wydobyć z niego dawnej energii. "Streets Is Watchin" mimo że buja, nieco rozczarowuje dźwiękowym zubożeniem. Przy kiepskim, nudno posamplowanym "Hold Me Down" mój player najzwyklej odmawia posłuszeństwa. Kolejna partia to mocne średniaki - "I Want 2 Meet U" i "Get Off Me", wypadają całkiem znośnie choć ten pierwszy prawie ląduje w koszu za cukierkowy refrenik. Ostatni zestaw to utwory których słucham z przyjemnością. "Grab Dat Cannon" to jedna z lepszych tu produkcji ale po co ten suchy syntezator? "Keep Me Comin 2 You" to kolejny dobry numer, zaś "Why", "Woodgrain" i "Gangsta Til I Die" to trzy najpoważniejsze i zarazem najlepsze propozycje na płycie. Podsumowując - z piętnastu pozycji, dziesięć to pełne kawałki w tym tylko pięć naprawdę zadowalających muzycznie. Taki wynik zapewne nikogo nie zadowoli więc trzeba będzie zwracać większą uwagę na występy gospodarzy którzy są spoiwem tego producenckiego ambarasu. Osobiście ciężko mi jest słuchać całego albumu ale nieładnie by było zostawić Luniego i Hollow Tipa bez oceny. Duet nie przyniósł zawodu ani nie pokazał niczego co by wychodziło poza standardowy schemat. Mamy tu typowego Coleone który pozwala sobie na odrobinę wokalnych wariacji, składającego nieskomplikowane lecz jak zwykle chwytliwe teksty. Oraz Hollow Tipa z poważnym i nieustępliwym wokalem, skrzętnie przeplatającego rymami swoje linijki. Warstwa merytoryczna również trzyma się środka dlatego spodziewać się trzeba raczej klasycznych uliczno-gangsterskich tematów obłożonych głównie przechwałkami. Jest wożenie tyłka w drogich furach, popisywanie się przed panienkami, szastanie kasą i pokazywanie wrogom dna lufy. Nieco zróżnicowania wprowadzają "Keep Me Comin 2 You", "Why" i "Hold Me Down", chociaż te dwa ostatnie niczym konkretnym się tak naprawdę nie wybijają...

Przechodząc do meritum nie sposób odgonić się od myśli że "Still Wanted" ewidentnie została wypuszczona tylko po to by odcinać kupony od swojej poprzedniczki. Pozapychana bzdurnymi skitami i słabą produkcją płyta do pięt nie dorasta wyśmienitej "Wanted Dead Or Alive". Cofając się te kilka ładnych lat wstecz można powiedzieć że był to po prostu niezły przekręt na fanach którzy spodziewali się kolejnego klasyka. Dziś zapewne wiele osób zna tę płytę i jak się domyślam nie darzy jej zbyt wielką sympatią. Dlatego jedynym powodem by ją nabyć będzie raczej uzupełnienie kolekcji dla świętego spokoju aniżeli wysoka jakość materiału. Dodam jeszcze że poza omawianą kolaboracją, w tym samym roku Luni wydaje solowe "Global Recall", zaś Hollow Tip "Smuggle and Flow", których poziom jest znacznie wyższy od wybrakowanej "Still Wanted"...

niedziela, 12 kwietnia 2015

Aone - Dope As Coke CD (2015, All N Da Doe)

Nie da się ukryć że Aone dopiero rozkręca się w rapowym światku Zatoki. Reprezentant San Franscisco zadebiutował w roku 2012 swoją solówką "Young Bay Boss" która przeszła raczej niezauważona. Potem skumał się z Lil Rue co skutkowało wydaniem dwóch części "Murder Music" w 2013 i 2014. W międzyczasie do internetu trafiło "Dope As Coke: The Leak" które najpierw można było pobrać za darmo a z początkiem 2015 roku doczekało się tłoczenia. W tym roku Aone wydaje również swój najbardziej wyczekiwany przez wszystkich krążek "Dope As Coke" i zaraz po nim kolejną część "Young Bay Boss". Przyznam że niespecjalnie wczuwałem się w dyskografie Aone'a, jednak gdy zaczął zadawać się z nieżyjącym już Jacką i jego ekipą moje zainteresowanie chłopakiem wzrosło. Byłem ciekaw jak młody boss z Bay poprowadzi swoją karierę pod patronatem członka Mob Figaz i przede wszystkim co pokaże na omawianym dziś projekcie...

Od początku wiadome było jak ten album będzie wyglądał więc trudno tu wytknąć cokolwiek jeśli chodzi o jego przygotowanie, Aone i jego ludzie zdołali zrobić z "Dope As Coke" bardzo chodliwy towar na czasie. Wystarczy spojrzeć na tył okładki z wypisanymi tytułami gdzie roi się od wersów Jacki, Joe Blow oraz innych szanowanych członków mobbsterskiej rodziny. Pojawili się również Freeway i Mike Marshall za którego refrenami po prostu przepadam. Dostaliśmy bardzo dobrą oprawę muzyczna i niezłą grafikę na opakowaniu CD. Trzeba przyznać że album wydany jest z rozmachem. Jak wspomniałem, nie było mi dane zagłębić się w wydawniczą przeszłość Aone'a więc miałem ograniczoną styczność z jego osobą. Głównie kojarzę go z gościnnych zwrotek dla Jacki. Gdy pojawił się w klipowym "Gang Starz" z "WHTTW" zwracał uwagę swoim melancholijnym stylem i podłamanym, szorstkim wokalem. Niestety okazuje się że te atuty to jedyna broń rapera z Frisco, gdyż lista występków jakie popełnia na "Dope As Coke" jest naprawdę obszerna. Od wybryków Liqza na "100 LBS" długo już nie miałem przyjemności z mc który tak nieudolnie próbuje odnaleźć się w mobbsterskich klimatach. Pierdołowate teksty gospodarza rażą jak faceci w różowych koszulkach. Złożenie kilku zdań o narkotykach, liczeniu kasy i pieprzeniu gorących lasek kończy się dla chłopaka mokrym czołem. Zbiera zasłyszane zwroty i ograne frazy pakując je razem z przypadkowymi, nic nie wnoszącymi linijkami. Wygląda to jak upchnięty w wers zbiór notatek albo bardzo miernej jakości freestyle. Ciągle powtarza to samo nie potrafiąc choć odrobinę opracować merytorycznie swojej zwrotki. Nawet gdy zaryzykuje i zabierze się za jakiś konkretniejszy temat to szybko staje się nieczytelny i kiczowaty. Wprawdzie raper czuje rytm i potrafi płynnie (choć bardzo ospale) poruszać się po podkładach lecz to nie wystarcza by zrekompensować liryczną nędze. Po trzech, czterech kawałkach przestaje się w ogóle zwracać na niego uwagę, a zainteresowanie przechodzi na muzykę i gości. W tym właśnie momencie odsłaniamy tę jaśniejszą stronę "Dope As Coke", bo nawet jak gospodarz nie potrafi się wywiązać ze swojej roboty to zrobią to za niego inni. Na szczęście na dwadzieścia jeden, nieprzerywanych skitami numerów jedynie cztery to solówki (w tym krótkie intro). Fakt ten podobnie jak to że producenci się naprawdę postarali sprawia że album jakoś kręci się do końca. Bez wątpienia muzyka jest tutaj podstawowym wabikiem, skomponowano ją z bardzo nastrojowych sampli pomiędzy które włożono przyzwoitą perkusje i dodano solidnie brzmiące instrumenty. Nie licząc kilku kawałków, album zahacza o daleką przeszłość. Pełno tu pożyczonych fragmentów które swoją barwą przypomną nam głównie lata 70 ' i 80'. Weźmy chociaż do bólu eksploatowane "Hello" od Lionela z którego CheezOnDaSlap zrobił pełen dreszczyku "Looking 4 Me". Nie sądziłem że ktoś jeszcze będzie potrafił zaskoczyć mnie wykorzystaniem tego sampla. Takich przenikliwych i silnie wkręcających melodii jest tutaj mnóstwo. Szkoda tylko że znowu nie dopilnowano masteringowca który zostawił na płycie kilka bubli. Obniżona głośność, wyciągnięty do granic "dół" przez który przeciskają się średnie i wysokie tony. To zjawisko występuje już w drugiej pozycji na płycie "Never Seen", zepsuło tak wyśmienite podkłady jak w "Rich Without a Job" oraz "U.K" i ciągnie się jeszcze przez "Long Nights". Dziwi mnie że musi dochodzić do tego typu rzeczy. Powoli zaczyna się to stawać normą na Zatokowych nagraniach i nieziemsko irytuje mnie gdy muszę przerzucać dobre kawałki przez kiepską jakość dźwięku...

"Dope As Coke" ciężko jest zaklasyfikować do płyt złych lub dobrych, przypuszczam że dla koneserów mobbsteskich nagrywek będzie to pozycja którą spokojnie można mieć. Słucha się jej dla gościnnych zwrotek, ujmujących refrenów i klimatu jaki te rzeczy tworzą wspólnie z wyśmienitą produkcją. Otoczka jaka krąży wokół tego dzieła ma ukryć niedoskonałości Aonea i robi to naprawdę dobrze. Szkoda że młody raper nie potrafi wykorzystać swojego potencjału który ewidentnie w nim siedzi, sam głos to nie wszystko by łapać się za mikrofon. Następnej szansy chłopakowi nie dam, no chyba że postawi swój liryczny warsztat na nogi..

środa, 1 kwietnia 2015

C-Bo - The Final Chapter CD (1999, AWOL)

Trudno mi powiedzieć jaka dokładnie historia kryje się za ostatnim albumem C-Bo wydanym dla AWOL. Można znaleźć różne info na temat tego materiału. Mówi się że C-Bo będąc w trakcie jego nagrywania poszedł siedzieć i nie mógł dokończyć dzieła więc piecze nad nim przejęła wytwórnia. Inni twierdzą zaś że album ukazał się już po odejściu Shawna z AWOL i ten nawet nie przyłożył ręki do jego wydania. Przerywając wszystkie spekulacje, prawdę odnajdziemy chyba tylko we wkładce do albumu gdzie reprezentant Sactown napisał kilka zdań na temat całej sytuacji. Może i C-Bo poszedł siedzieć, może też AWOL samo uformowało płytę, natomiast pewne jest że to pełnoprawna solówka która ukazała się za zgodą rapera. Zresztą w roku 2003 ukazuje się jej reedycja z logo West Coast Mafia co potwierdza że C-Bo krążek uznaje i rozwiewa wszystkie wątpliwości dotyczące jego legalności...

Fani niespecjalnie przykładali się do tego dzieła, a jeśli już o nim wspominano padały raczej niepochlebne recenzje. Przenosząc się w rok 99', mając zakorzenione w świadomości że C-Bo jest już po kilku wydanych albumach (w tym klasycznym "Tales From The Crypt" i genialnym "Til My Casket Drops"), też nie byłbym zachwycony tym tworem AWOL. Mamy jednak połowę drugiej dekady XXI wieku, muzyka się zmieniła a perspektywa czasu i coraz większa chęć powrotu do lat 90' sprawiają że dawne, nie do końca udane albumy dziś zyskują na wartości. "The Final Chapter" plasuje się dokładnie w tej kategorii. Niby mamy do czynienia z jedną z najgorszych płyt od Mobbfathera lecz przyglądając się jej bliżej, dojdziemy do wniosku że diabeł tkwi tu jedynie w szczegółach. Dziesięć pełnowartościowych numerów na trzynaście rzeczywiście może rozczarować, również z uwagi na fakt że poprzednie solo miało ich aż siedemnaście. Przypominając sobie jednak tracklistę "Tales From Da Crypt" albo "One Life 2 Live", argument dotyczący czasu trwania schodzi na margines. Zresztą, wszystkie kawałki trwają tu grubo ponad cztery minuty. Wytyka się tu również formę samego C-Bo, choć raczej chodzi tu o teksty niż popisy wokalne. Może i płyta nie odznacza się wysokimi ambicjami w doborze treści lecz ciężko ten fakt uznać za jakąś poważną wadę. Praktycznie całość to gangsterskie przechwałki które zawierają chwalenie się majątkiem, obrót narkotykami i bycie wielkim bossem nie wahającym się pociągnąć za cyngiel. C-Bo wkłada mnóstwo emocji w rap, krzyczy i ostro atakuje mikrofon agresywnie intonując słowa. Wypluwane linijki nie są zbyt fascynujące lecz słychać jeszcze to draństwo w głosie Shawna. W połączeniu z produkcją sprzed kilkunastu lat brzmi to po prostu wyśmienicie. Muzyką na albumie zajęło się bardzo wąskie grono i stąd kolejny zarzut że wszystko brzmi tak samo. Przyznaję że ekipa T.D.T. (czyli T-Roy, D-Wiz i Troy-B) w wielu miejscach użyła tych samych próbek instrumentów lecz mimo to chłopaki potrafili wprowadzić zróżnicowanie. Poza tym cały album zrobiony jest z rozmachem. Są szeroko rozbudowane aranżacje z mnóstwem klawiszowych zabaw, oraz bardzo klimatyczny zestaw żywych dźwięków zarówno tych grających z przodu jak i przeszkadzających z drugiego planu. W "Get The Chips" zetkniemy się z twardą mobbsterką, podobnie jak w "Best Recognize", "Bigg Figgas" albo "Tru 2 Da Game", gdzie panuje hardcorowa atmosfera owiana nutą niepokoju. Jest szybsze, funkujące "How Many" i wolniejsze, intrygujące "Mobb Deep. "Player To Player" emanuje podobną energią co "Money By The Ton", laidbackowe, ciepłe "As The World Turns" (prod. Kirk Crumpler) mogłoby swobodnie znaleźć się na "Til My Casket Drops, a ciężkie i mroczne "Big Boss" wykazuje się niesamowitą pompą w refrenie. O takim brzmieniu dziś się nawet nie pomarzy a taki C-Dubb którego okrzyknięto obecnie nowym królem mobbsterskich produkcji, panom z T.D.T. mógłby jedynie podawać napoje. Wada która natomiast mi doskwiera leży od strony technicznej "The Final Chapter". Numer cztery np. prosi się o bardziej uwydatnione wokale, również ich miks można było poprawić w dziewiątce, zaś dwunastka posiada bardzo słaby drumline. Za autentyczne minusy tej płyty uważam jednak niektóre wystąpienia gościnne jak np. grupa Probable Cause, z wyszczególnieniem jej bełkoczącego członka Flow. Który pojawia się w aż trzech pozycjach i podobnie jak raper Allie Baba, obniża poziom kawałków w których się udziela. AWOL nie musiało zapychać płyty tymi panami bo ilość stosownych zwrotek od takich osobistości jak Laroo, Lil Ric, 151, Pizzo czy Kokane i Spice 1 stanowczo by wystarczyła. Na płycie niestety nie ma Mississipiego lecz godnie zastępuje go wokalista Mo-Jay. Szkoda że nie pokuszono się o rozbudowanie "My True Soldiers" do pełnowartościowego utworu, bo mógł być z tego niezły numer.

Wiadomo, nie polecałbym tego krążka komuś kto dopiero zapoznaje się z dyskografią C-Bo bo nie jest to zbyt reprezentatywny twór. Jestem jednak w stanie wymienić kilka dużo gorszych pozycji z ksywką Cowboya na okładce. W pierwszym wydaniu "The Final Chapter" rozkładówka w miarę rzetelnie stara się opisać kto i gdzie udziela się wokalnie, choć zdarzają się tu małe błędy (np. w "As The World Turns" nie ma AP.9). Trudno mi powiedzieć natomiast jak to wygląda w wydaniu drugim, gdzie dorzucono dwa bonus tracki na końcu - "Ball Til We Fall" oraz "Earn Respect". OG press raczej trudno nabyć i jeśli już się pokazuje to cena bywa wysoka. Na pewno łatwiej będzie dorwać reedycje..

piątek, 20 marca 2015

P3 + Ampichino - MOB2K15 CD (2015, Double F Records)

Ampichino zwariował. Pod koniec ubiegłego roku zapowiedział że w 2015 jego label co miesiąc będzie wypuszczał nową płytę. Do tej pory na światło dzienne wyszły już cztery projekty - kolejna solówka Ampa "The Eulogy", omawiana dziś kolaboracja z P3, długo oczekiwany "The Dope Flow" od Sav Cartiyay i album Live'a - Live Cinema. W najbliższym czasie powinniśmy oczekiwać kolejnego solowego materiału od Anthony'ego "Pack Money" oraz krążka "Drug Dealers" który ma być kontynuacją współpracy z P3. Zapewne niewielu słyszało o księciu z Akron imieniem Trey lecz chłopak przecież nie wziął się znikąd. W 2013 razem z Shoddy Boi nagrywa street album/mixtape który można do tej pory pobrać z datpiff. Poza tym możemy posłuchać kolejnego mixtapeowego lecz już solowego "Im Just a Young Nigga" oraz wypatrywać grupowego albumu Turf Boyz "Turf Muzik 2" który ma niebawem rozsadzić się na sklepowe półki. Nie da się ukryć że "MOB2K15" to tak naprawdę pierwsze duże przedsięwzięcie P3. Kolaboracja ta również nieco dziwi ponieważ raper ten nigdy szczególnie nie asystował Ampichino na jego albumach (pojawił się dopiero na "Da Krazies 2"). Do kupna krążka zatem skłoniła mnie ciekawość i przekonanie o wysokiej klasie materiału, bo przecież jak dotąd, prawie każdy projekt od Double F spełniał moje oczekiwania..

Jakby P3 zapuścił długą i spiczastą brodę to by do złudzenia przypominał kozła. Ta analogia wcale nie jest przesadzona gdyż raper poza wyglądem ma również wysoki, bardzo zbliżony barwą głos do tego zwierzęcia. Gdy sobie podśpiewuje jak w "IDKW2D" to autentycznie mam przed sobą sławnego, pochodzącego z Toronto rapera (taaak tego). Poza tym słychać że Trey to doświadczony wokalista gdyż płynnie, choć trochę leniwie porusza się po podkładach. Zdolny jest do napisania przyzwoitego tekstu, jak i również jego rymowanie jest bardzo w porządku. Niewątpliwie jest to charakterystyczny i przystępny artysta, zaś dobranie go z taką osobowością jak Ampichino było całkiem dobrym pomysłem gdyż "MOB2K15" to znakomity album. Począwszy od występów gospodarzy, przez dobranie tematów po wybranie muzyki i zaproszenie gości. Miejsce na CD zostało szlachetnie zapełnione. Płyta może i nie zaczyna się jakoś wybitnie. Zwrotka P3 w "Tommorow" trochę nijak się ma do tego o czym nawijają Amp i AR Deville, dlatego raczej od razu koncentruje się na drugim numerze "IDKW2D". Gdzie raperzy radzą sobie z zazdrośnikami w oczywisty dla siebie sposób. Po ciężkich przeżyciach w "Respect" wskazaniu kilku kapusiów w "D'z" i wejściu w bliskie relacje z kobietami w "Wanna Be Down", docieram do "Hands Down". Numeru który bez wątpienia powinien otwierać album a nie po omacku szukać miejsca w jego środku. Zaraz po nim posłuchamy nie dającego żadnej nadziei "Innocent Youth", gdzie dwie krótkie historie nakreślą tragedie wychowanków lodowatych ulic. Albo utrzymanego w podobnej atmosferze "Taken Flight" o szansach wysokiego ryzyka. To jednak nie koniec mocnych wrażeń bo im bardziej w głąb tym lista smakołyków na albumie dalej się wydłuża. "Lost His Head" to kolejny zestaw opowieści - tym razem dowiemy się jak szybko można stać się wtyką pracującą dla federalnych. "187" to oczywiście typowy morderca. Mając C-Bo za towarzystwo i taką produkcje trzeba się przygotować na czystą jatkę. Potem "Corner Store" odsłaniający kulisy i sposób działania przestępczego syndykatu. By wspomnieć jeszcze "Da World Will Never End" i "Love Da Life". Pierwszy, o nieuchronnych żniwach niebezpiecznego życia, drugi o niełatwej choć dającej satysfakcje robocie jaką oferuje ulica. Płyta naprawdę jest w stanie głęboko wciągnąć, szczególnie że mamy tu jak zwykle do czynienia z rewelacyjną produkcją. Podkłady są zrobione w tradycyjnym Akrońskim stylu. Cała płyta dostarcza typowe samplowane brzmienie z naprawdę nielicznymi wyjątkami gdzie słychać bardziej fundamentalną konstrukcję ("Hands Down", "187"). Producenci zdołali bardzo rzetelnie połączyć zapożyczone fragmenty ze swoim magazynem instrumentów oraz dopasować klimat ścieżek pod zwrotki gospodarzy. Dominują raczej wolniejsze tempa i spokojniejsze melodie lecz bez wątpienia czuć tu zróżnicowanie. Poza tym album brzmi bardzo spójnie. Został nagrany, zmixowany i zmasterowany w jednym studio co jest kluczowe by zachować jednolitość i charakter. Nie muszę chyba dodawać że płytowa jakość dźwięku to pełen profesjonalizm. Czym zatem "MOB2K15" może nam podpaść skoro jest takie znakomite? Jak na każdym krążku tak i na tym znajdą się jakieś detale nad którymi można pomarudzić. Wiadomo że od takiego weterana jakim jest Ampichio wymaga się dużo. Z drugiej jednak strony świadom jestem że po dekadzie rymowania i intensywnego nagrywania może dojść do lekkiego wypalenia. Nie chcę powiedzieć że ten charyzmatyczny mc obniżył swój poziom lecz ostatnio coraz częściej zdarzają mu się wtórne wersy zapełnione wiele razy słyszanymi zwrotami. Ktoś kto ma cały katalog Double F w jednym palcu łatwo to dostrzeże. Spoglądając jednak optymistycznie. Podczas odkrywania zakamarków albumu przestajemy zwracać na to szczególną uwagę i dajemy się ponieść niesamowitej atmosferze "MOB2K15".

Producenci od muzyki niestety nie zostali wymienieni co do tej pory na produktach Double F się raczej nie zdarzało. Po wnikliwym wsłuchaniu się w podkłady można się jedynie domyślać ich autorów. Pochwalę więc tylko poboczny personel za naprawdę świetne zwrotki - J. Stalin, Freeze, C-Bo, oraz niezastąpionego Boy Big który w "Corner Store" dał jak zwykle urzekający refren. Mam też wielką nadzieje na solówkę wielce utalentowanego AR Deville pod banderą labelu Ampichino. Kupujący fizyczną wersje płyty otrzyma trzyczęściowy, błyszczący digipack z jak zwykle osobliwą i nie z tego świata grafiką od wspomnianego już wyżej Freeze'a. Natomiast ci którzy zdecydują się nabyć cyfrówkę będą mogli posłuchać również sześciu dodatkowych kawałków. Których oczywiście nie brałem pod uwagę w dzisiejszej recenzji gdyż byłoby to po prostu niepoprawne...

czwartek, 12 marca 2015

Dubb 20 - The Chemical Spot CD (2014, Chemical Baby)

20 to przedstawiciel mobb za którym czujnie się rozglądam i  chętnie sprawdzam płyty z jego udziałem. Wiem jednak że poza Ghetto Starz i jego pierwszą solówką "20 Inches" z 2002 roku, raczej trudno było skakać z radości nad jego dokonaniami. W ostatnich latach raper jednak wziął się za siebie i zaczął wychodzić do fanów z nowymi pełnowartościowymi projektami. Najpierw stanął obok Jacki, Joe Blow i Street Knowledge by zaprezentować to co The Artist Records miało najlepszego (2012). Rok później razem z D-Dre The Giant nagrywa kolaboracyjne "Hood Presidentz" i wypuszcza swoje pierwsze od sześciu lat prawdziwe solo "Ya Favorite Number. W 2014 do rąk słuchaczy trafiło "The Chemical Spot" a przed chwilą raper uzupełnił swą dyskografię o "20xDope". Machina wydawnicza ruszyła pełną parą lecz najbardziej zadowalające jest to że świadczone usługi przez gospodarza uległy poprawie. Omawiana dziś pozycja to druga solówka po lekkiej rewitalizacji artysty która jak widać po okładce posłużyła również do reklamowania marki Chemical Baby Clothing założonej przez Cellskiego. 

Dubb 20 z pewnością można polubić, ale najlepiej wypada gdy jest w formie. "The Chemical Spot" to jedna z tych płyt gdzie raper faktycznie spisuje się porządnie. Oczywiście pierwszy rzuca się w ucho "bobasowaty" głos "dwudziestki". Charakterystyczna nuta szybko go identyfikuje i wyróżnia dlatego łatwo można go rozpoznać w zalewie Zatokowych mcs. Poza tym rytmicznie i płynnie porusza się do podkładów plując słowami z dźwięcznym, miękkim flow. Tematycznie album krąży głównie wokół standardowych uliczno-gangsterskich spraw jednak Dubb 20 potrafi je uatrakcyjnić nawijką. Treść płyty niesie ze sobą potężną dawkę rozrywki, wiele ciekawych opisów i poruszanych kwestii. Raper stara się dobierać niebanalne rymy i technicznie dekorować linijki, choć nie przeczę że jest tu też pewna ilość prostoty. "Intro" które jest normalnym choć krótkim kawałkiem jest w stanie jasno pokazać próbkę tego jak 20 będzie zachowywać się na reszcie materiału. Uważam że naprawdę można być usatysfakcjonowanym jego wystąpieniami. Czy kawałek jest dobry czy nie, zależy więc tylko od zrobionej produkcji. Muzyka na szczęście pozostawia po sobie tylko pozytywne odczucia. Przyznam że już długo nie dane mi było doświadczyć tak udanych elektroniczno-syntetycznych kawałków co na "The Chemical Spot". Nawet irytująco proste aranżacje od Cellskiego w "Chemical" i "Heavy Tweaks" dziwnie mnie hipnotyzują. Stare, samplowane i obrobione na nowo motywy od Rob Lo ("Treal Deal") i DosiaDidTheBeat ("Dopest Out") również urzekły mnie swoim klimatem. A łagodnie rockowy, bardzo rzetelnie uformowany numer "I Need Medication" zwinnie odnajduje się między tymi brzmieniami. Muzyka obdarowana jest mocną wyrazistą i pełną ikry perkusją oraz soczyście wybrzmiewającymi instrumentami. Poza tym album jest przejrzyście zmixowany i zmasterowany. Jedyne zgrzyty pojawiają się w kawałku "Bout Whatever" gdzie jakość ścieżki jest trochę gorsza, lecz znośna i nie ma problemów z jej odtworzeniem. Osobiście albumu słucham bez przerzutek. Pozbyłbym się jedynie kilku mega kulawych zwrotek od Relly Sosa, Joe'syah czy kompletnie pierdolącego głupoty Husalah (!). Z przyjemnością za to wsłuchuje się w wersy Joe Blow, Black Jesus, Bo Strangles czy San Quinna. Płyta ma piętnaście numerów nieprzerywanych skitami z czego sześć to solówki. Poniżej dwa klipy promujące wydanie:

"Out Cha Circle" i "Intro". 

Po wnikliwym zapoznaniu się z "The Chemical Spot" śmiem twierdzić że to autentycznie bardzo dobry album z charakterem. Swobodna gangsterka jaką przedstawił tu Dubb 20 świetnie pasuje do jego stylu. Poza tym produkcja dysponuje ogromnym potencjałem energetycznym i emocjonalnym idealnie asystując wersom gospodarza. To na pewno jedna z lepszych płyt od reprezentanta Pittsburga. Kupujący fizyczną wersje otrzyma jedynie pojedynczą kartkę w środku opakowania. Fotki i niezłą grafikę wykonał Dosia używając barw rozpoznawczych dla marki CBC. Jeśli ktoś ma ochotę może wirtualnie pochodzić sobie po sklepie Cellskiego na stronie chemicalbabycbc.com .

środa, 25 lutego 2015

The Jacka - Broad Daylight CD (2009, Town Records)

Town Records? Czy aby sięgając po jedną z płyt Jacki w roku 2009 jaką jest "Broad Daylight" nie wpakujemy się w słuchanie wymuszonego albumu, którego istnienie naraziło na szwank kondycję pokaźnej dyskografii rapera? Po części tak. Czym zatem Mob Figa podpadł swojej publiczności? Tym że poszedł na łatwiznę i podpisał kontrakt z Town Records który skutkował wydaniem na szybko płyty o wątpliwej wartości. B-Town MAC to białas z Berkeley, właściciel i C.E.O. wspomnianej wytwórni, jakimś cudem udało mu się dotrzeć do Jacki i namówić go by ten dodał nieco prestiżu jego firmie. Bo co Town Records ma do zaoferowania? Prawie że nic, wydało jeszcze dwie składanki "Knock 4 Tha Block" i na tym poprzestało. "Broad Daylight" to zatem flagowy album którym jego wydawca szczyci się do dziś. Zwróćcie uwagę na grafikę płyty, czyżby TR myślało że jest drugim No Limit? Już nawet nie skomentuję że B-Town musiał wcisnąć swoją japę na tył okładki przy napisach executive producer jakbyśmy przypadkiem nie wiedzieli jak wygląda. No dobra a teraz do rzeczy...

Tak naprawdę ciężko jest jednoznacznie stwierdzić że "Broad Daylight" jest klapą. Materiał miał być poniekąd przedsięwzięciem komercyjnym co w przypadku takiego rapera jak Jacka skazane jest raczej na porażkę. Z drugiej jednak strony po kilku odsłuchach muzyka, teksty i refreny pałętają się gdzieś po głowie. Albumowi można zarzucić że w wielu momentach produkcję przestylizowano na wtórne Wschodnie Wybrzeże lub też jest tak mało oryginalna że nie warta zapamiętania. Nawet jak na 2009 rok, takie brzmienie mogło przyciągnąć jedynie okazjonalnych, mało wymagających fanów hip hopu. Słychać też że krążek miał posiadać kilka przebojów lecz ich formuła niestety wyczerpała się dawno przed jego wydaniem. Najbardziej odczuwalne jest to w skocznym, imprezkowym "Ballervard". Czy w typowych Eastcoastowo-mainstreamowych hitach z refrenami RnB - 'Try To Let Go" i "Don't Wanna Hear About It". Można pochwalić profesjonalny mix, mastering. Jeśli chodzi o sam dźwięk płyta zrealizowana jest na naprawdę wysokim poziomie, ale na tym plusy się kończą. Produkcja choć rusza i buja to pozbawiona jest indywidualnego charakteru i trochę nijak się ma do takiej persony jaką jest Jacka. Wkładka wymienia sprawców tego muzycznego ambarasu choć nie podpina ich do konkretnego numeru. Myślę że One Drop Scott i Rob Lo działali raczej pod dyktando Town Records gdyż nie wierze że byli zdolni do popełnienia tych czynów z własnej woli. Natomiast D-Dosia i B-Town MAC byli zapewne zdeterminowani by tak to właśnie wyglądało. Jeśli chodzi o gospodarza "Broad Daylight", to mimo że pokazuje się we wszystkich kawałkach to jest tu tak naprawdę gościem. Usłyszymy zatem tylko dwanaście wersów Jacki na co najlepsze tylko jedenaście pełnowartościowych pozycji, w których przewagę głównie ma zaproszony personel. Treść merytoryczna utworów jest adekwatna do koncepcji jaką wykorzystuje krążek co raczej nie dziwi. Trudno aby rzucona luźno, jednostrzałowa płyta porażała wysokimi aspiracjami w doborze tematów. Podobają mi się jednak występy Jacki obdarowane jeszcze wyraźną dykcją, nienagannym flow i przyzwoitymi linijkami. Niestety, Figa ginie w nawale gościnnych zwrotek, które często dostarczone są od osób wepchniętych tu na siłę lub też takich które skorzystały z okazji by się wypromować. Połowę pobocznej obsady można by bez szkody usunąć lekką ręką ale wtedy otrzymalibyśmy raczej ep niż lp. Głodne rozgłosu Town Records by na pewno do tego nie dopuściło. Jakie są zatem przesłanki aby sięgnąć po ten produkt? Dla kogoś kto jest fanem Zatoki i lubuje się w Mob Figazowych klimatach - ten album to raczej rozczarowanie. Są tu wprawdzie ze trzy, cztery kawałki które pasowałyby na jakiś konkretniejszy album Jacki np. "We Mafia", "Crazy Here" i "Hamm Sammich", lecz wątpię by ktoś przez to skakał z radości. Nikogo również nie pocieszy badziewny filmik na CD, cyfrowy plakat z okładki (już bez psów i helikoptera) i dzwonki na telefon umieszczone jako dodatki. Krążek zadowoli zatem niedzielnego fana Bay o mało wyszukanym guście któremu "Broad Daylight" jakoś przypadkiem wpadło w ręce...

Oczywiście ta pozycja to nadal płyta którą bez problemu można posłuchać, daleko jej do kompletnego dna i mimo wszystko potrafi dostarczyć odbiorcy jakiejś dozy rozrywki. Jednak gdy uświadamiam sobie że w tym samym roku wychodzi "Tear Gas" albo "Drought Season 2" nie sposób nie podejść do sprawy rygorystycznie. Przerobione tryliony razy przez moje ucho melodie nie są w stanie zatrzymać mnie na dłużej. Na dodatek dostajemy skąpą ilość tytułów, zwrotek gospodarza i worek bzdurnych featuresów. To chyba najsłabszy krążek od Jacki w 2009 i jeden z najdroższych w jego dyskografii...

poniedziałek, 16 lutego 2015

A-Wax - Savage Timez CD (2001, Possi Productions, Big Treez Entertainment)

A-Wax to ten raper który nie umie się zdecydować czy być szczupłym czy grubym. O dziwo gdy każe sobie słono płacić za swe ostatnie dokonania wygląda jak początkujący anorektyk. Odstawiając jednak żarty na bok, Aaron Scott Doppie to człowiek na którego bez wątpienia trzeba zwrócić uwagę jeśli jest się entuzjastą Zatokowych brzmień. Jeszcze nie opadły fanfary po ubiegłorocznej "Pullin Stringz" a już można nabyć nowe dzieło artysty "Everybody Loves Me 2" za bagatela 35$. Zanim jednak A-Waxowi uderzyła woda sodowa do głowy, jego młodzieńcze lata wcale nie należały do najlżejszych. W mega szybkim skrócie przypomnę, że urodzony w Pittsburgu Doppie, by ustrzec się przed wciągającą go w tarapaty ulicą wyjeżdża do Seattle. Ruch ten jednak okazuje się fiaskiem gdy dołącza do gangu Bloods, Elm Street Piru a następnie w wieku szesnastu lat zostaje skazany za zabójstwo na kilka lat więzienia. Siedząc za kratkami odnajduje miłość do muzyki, rozbudowuje swój liryczny warsztat i zaraz po wyjściu wraca do rodzinnego miasta by nagrać "Savage Timez" (i kto tu jest prawdziwym gangsta?).

Nawet jeśli ktoś na co dzień nie obcuje z muzyką reprezentanta Pittsburga to mógł chociaż słyszeć o jego wieloletnim konflikcie z grupą Mob Figaz. Cała sprawa tak naprawdę nie była warta świeczki a A-Wax ostatnio wygłosił na ten temat kilka zdań w tribucie dla Jacki. Chcę jednak zwrócić uwagę na fakt iż Doppie skłonny jest do popadania w mało eleganckie beefy i niepotrzebne pyskówki z ludźmi którzy dużo pomogli jego solowej karierze. Tak było z Mob Figazami jak i np. z Gonzoe, którego A-Wax obwiniał za zbyt mały angaż w pracę nad ich wspólnym albumem "Recession Proof". Ile jest w tym chęci zdobycia większego rozgłosu a ile wynika z niepokornego charakteru Doppiego wie już chyba tylko on sam. O jego niesnaskach z innymi raperami można by napisać naprawdę obszerny felieton dlatego dziś przede wszystkim skupimy się na tym co najważniejsze - jego muzyce. Przyjaźń A-Waxa z Figazami może i nie trwała długo lecz zostawiła głęboki i znaczący ślad na pierwszych płytach rapera. Na "Savage Timez" napotkamy nie tylko gości w postaci Rydah J. Klyde czy Jacka ale też będziemy mogli usłyszeć materiał wyprodukowany przez nadwornego producenta Figazów - Rob Lo, którego podkłady stanowią 80% całej muzyki na krążku. Resztę dopełniają trzy ścieżki zrobione przez Big Dave'a, Woodie'go i Crazee Nutt'a. Produkcja jest w dużej mierze ostra i dynamiczna oraz co najważniejsze jest niesamplowana, na pewno świadomość że producenci się naprawdę postarali i stworzyli wszystko od podstaw dodaje płycie większej wartości. Usłyszymy przede wszystkim surowe Pittsburskie klimaty jak "Get Low", "Rappa", "Savege Timez" czy "Streetthugz", lecz znajdziemy tu też lekko g-funkujące "P/G Style" czy już rasowo mobbsterskie "Talk Iz Cheap". Muzyka obdarzona jest żywymi, chwytliwymi liniami basów i pokaźnym zestawem instrumentów wspartym elektroniką w starym dobrym stylu. Poza tym panowie od podkładów dają też popis swym klawiszowym umiejętnościom dopieszczając kilka numerów barwnymi piszczałkami. Całość jest naprawdę bardzo dobra, spójna i wciągająca. Nie ma tutaj produkcyjnie słabej pozycji, jak i również nie ma zawodu jeśli chodzi o występującego na nich A-Waxa. Wszyscy którzy sympatyzują z nagrywkami Doppiego wiedzą że jest on wielce charyzmatyczną osobowością i już od pierwszego albumu dał się poznać jako niesztampowy tekściarz i raper którego styl silnie wyróżnia się na Zatokowej scenie. Na "Savage Timez" nie brakuje zatem błyskotliwych linijek przyprawionych fenomenalną techniką. Na swej pierwszej solówce raper stosuje agresywny i pełen emocji flow który podchodzi nawet pod krzyk, jest to chyba pierwszy i ostatni album gdzie Doppie jest tak bardzo energiczny wokalnie. Przedstawia siebie jako rozgrywającego który stawia warunki swoim przyszłym oponentom ("Get Low), zdradza że poza trudnieniem się rapem ma też inne zainteresowania i profesje ("Rappa /"), grozi palantom którzy chcą z nim zadrzeć ("Journey"), w groteskowy sposób opowiada o sposobie szybkiego zarobku ("Why Huste") czy podrywa kobiety na swój niechlujny styl ("P/G Style"). Poza tym dowiemy się również jaka jest ostatnia wola gospodarza przed śmiercią ("Heaven Or Hell"). To naturalnie nie koniec wrażeń, treści na całej płycie są naprawdę przejmujące, dostarczają sporej ilości tłustej gangsterki i dosadnej, hardcorowej rozrywki...

Czy istnieją jakieś minusy "Savage Timez"?, na pewno niema ich jeśli chodzi samego A-Waxa czy producentów od muzyki, szkopuł kryje się natomiast w trackliście. Choć liczba pełnowymiarowych kawałków nie schodzi poniżej granicy przyzwoitości (12) to można mieć małe pretensję że album jest za krótki. Chciałoby się po prostu usłyszeć więcej tak dobrego materiału. Kolejna sprawa to Breadleon który psuje swoim kiepskim wykonaniem kawałek "Benificial" i ciężko jest ten numer przesłuchać nie irytując się. Poza tymi malutkimi występkami krążek jest świetny i polecam go przede wszystkim fanom starych Pittsburskich klimatów, myślę że należy mu się godne miejsce między innymi klasycznymi pozycjami z tego miasta. Nie jest go łatwo kupić i zapewne do tanich nie należy lecz zachęcam do szukania, trzeba usłyszeć!