środa, 26 października 2016

Beta Bossalini - BetaFace Manson CD (2012, Sidewayz Mafia Family)

Jeśli ktoś wyjątkowo interesuje się rapem z San Diego to nie ma takiej możliwości aby nie znał ksywki jaką jest Beta Bossalini. Może raper ten nie rzuca się szczególnie w oczy i nie jest tak rozpoznawalny jak Mitchy Slick czy I-Rocc to jednak trzeba przyznać że zdążył się już sporo ponagrywać. Nie będę wymieniał tutaj całej dyskografii Bety (łatwo można sobie ją wyszukać w google) jednak warto przypomnieć sobie kilka projektów z jego udziałem które były bardziej widoczne na Zachodnim Wybrzeżu. Chodzi mi tu głównie o takie albumy jak klasyczne R. Beta & Macnificent "Overhated & Underrated" z 2003 roku, na którym pojawili się m. in. C-Bo i Mac Dre. Oraz kolaboracja "Suga Free's Secret Congregation" gdzie Beta miał szanse współdzielić mikrofon (ponownie) z Macnificent i Suga Free. Poza tym raper ten zostawił całkiem sporą liczbę zwrotek na kompilacji Luniego Coleon'a "Anger Management" i miał zaszczyt pojawić się na bardzo głośnej westcoastowej pozycji, czyli "The C-Section" od Bluez Brotherz. To tak w dużym skrócie...

Od razu przyznaje się bez zbędnych tortur że nie jestem jakimś wielkim fanem Bety i nie znam jego solówek. "BetaFace Manson" to projekt który mimochodem wpadł mi w ręce wraz z comiesięczna partią cdków. Album ma szeroką dystrybucję więc łatwo jest go kupić a że akurat coś mnie tknęło to sobie z ciekawości wziąłem. Pomyślałem sobie że może tym razem ominie mnie jakże powszechna, typowa gangsterka i będę miał okazje posłuchać jakiegoś konceptualnego albumu z mocną historią w tle. W końcu z taką okładką i tytułem nie może być chyba inaczej? Bossalini w masce Hannibala, ciało obdartej niewiasty na skórzanej kanapie....chyba szykuje się coś na prawdę hardcorowego...

W otwierającym krążek "Baby I Promise" dochodzi do totalnej rzezi. Beta bez żadnych skrupułów znęca się nad jakąś kobietą. W skicie "1st Call" następującym po tejże jatce dowiadujemy się o kilku porzuconych ciałach, oczywiście należących do płci przeciwnej. Kim były te kobiety i z jakich powodów zostały zabite? Tego niestety się nie dowiemy ponieważ moja założona wcześniej koncepcja rozpada się już przy kolejnych utworach i jest jedną wielką papraniną. Miałem nadzieje że Beta Bossalini dostarczy mi pełen horror, opowie historię burzliwej miłości i przedstawi psychopatyczną wizję jej zakończenia. Zamiast tego dał dwa wyświechtane horrorcorowe numery a resztę zapełnił nic nie wnoszącym paplaniem o swojej megalomanii, dupach, forsie, sprzedawaniu prochów i wożeniu się. Co się tutaj stało? Spróbuję to wszystko w jakiś sensowny sposób wyjaśnić. Od strony "filmowej" krążek ten jest znakomicie przygotowany. Telewizyjne wzmianki o znanym przestępcy Charlesie Mansonie przewijają się między poszczególnymi kawałkami co tworzy pewną atmosferę zaniepokojenia. Do "Ski Mask Musiq" wrzucona została nawet znana kwestia "I don't want to take my time going to work. I've got a motorcycle and a sleeping bag, and ten or fifteen girls, what the hell I want to go off and go to work for? Work for what, money? I got all the money in the world. I'm the king, man! I run the underworld, guy". Przesłuchując płytę któryś raz z kolei w końcu zrozumiałem że ten cytat jest tutaj kluczowy i wyznacza główne tematy jakimi dysponuje Beta. Okazuje się bowiem że raper przyjmując alter ego Mansona wcale nie zamierza zostawiać stosów trupów porozrzucanych po całym albumie lecz wybiera te cechy osobowości szaleńca które gwarantują sukces. Czyli między innymi niepowtarzalna charyzma i zdolność manipulowania ludźmi, w tym przypadku głównie kobietami. Jeśli właśnie o nie chodzi to trzeba nadmienić że raper poświęca im w swoich tekstach całkiem sporo miejsca. Niestety raczej nie usłyszymy o tych dobrych cechach płci przeciwnej, bo zdaje się że Beta szacunku do panienek nie ma wcale. Ale może jest to wynik wieloletnich złych doświadczeń co w sumie tłumaczyłoby niejako okładkę, brutalne jazdy i przedmiotowe traktowanie...

Przechodząc w końcu do walorów artystycznych płyty, też jest się nad czym rozwodzić bo gospodarz jak i producenci nieźle nam tutaj namieszali. Beta jako horrocorowiec nie wypada tragicznie jednak jego wyobraźnia na tym polu jest dość płytka, dlatego nie usłyszymy w tej kwestii nic oryginalnego. Z drugiej jednak strony w takich kawałkach jak "Baby I Promise" albo "Me & Her" znajdziemy zdecydowanie więcej akcji niż w reszcie materiału. Nie wiem jak Bossalini radzi sobie na innych swoich solówkach ale tutaj chłopak się raczej nie popisał. Potrafi być do bólu nudny, mówiąc co mu akurat ślina na język przyniesie - "Takin  Off", "In My Zone", "Go Head Beta". Natomiast gdy zabiera się za prawdziwe kawałki, pisane od serca i poruszające dość ważne zagadnienia (jak na ulicznika) to bez wahania można ustawić "repeat". "Never Tell A Lie" i "Awful Sinz" to tutaj wyjątkowe dobre numery i aż dziwi że Bossalini zamiast pójść w tym kierunku, głównie zajął się nagrywaniem bzdur..

Muzycznie album wypada całkiem przyzwoicie choć to zależy jakie kto ma upodobania. Produkcja czerpie sporo z południa, więc trzeba się nastawić że część płyty będzie utrzymana w rasowych trapach a nawet w dziwnie wykręconych, dość głupkowatych klimatach ("Go Head Beta"). Druga cześć to nowoczesne westcoastowe podkłady które stanowczo wyróżniają się na plus. Jest to głównie zasługa chłopaków z Batkave oraz J-Booga którzy jeszcze do końca nie zgłupieli i pamiętają że świat nie kończy się jedynie na syntezatorach. Dzięki nim do moich uszu dopuszczam czasem kawałki które lirycznie mi nie do końca podchodzą. Całe muzyczne zaplecze jest bardzo misternie przygotowane i mimo że osobiście nie rajcują mnie niektóre wtórne patenty to przyznaje że płyta brzmi totalnie profesjonalnie. Słychać że producenci poświęcili bitom trochę więcej niż 15 minut...

Podsumowując "BetaFace Manson" to płyta pełna sprzeczności oraz nierówności. Poza dwoma numerami nie doświadczymy na niej oczywistego horrorcoru bo jest to tylko skrzętnie zrobiona otoczka, wtopiona w album by wzbudzić większe zainteresowanie. Tematy na płycie krążą głównie wokół typowych uliczno-gangsterskich spraw i rozdmuchanego ego Bety aniżeli patroszenia kogo popadnie. Szczerze powiedziawszy trudno mi jest jednoznacznie ocenić ten krążek. Gdyby Bossalini faktycznie bardziej się przyłożył, odstawił niepotrzebne psychopatyczne jazdy i skupił na istotniejszych rzeczach może i dostalibyśmy dzieło warte większej uwagi. Wiem że w chłopaku siedzi potencjał bo potrafi zostawić po sobie ciekawy wers, jak również wokalnie spisuje się nienagannie przystosowując swój flow do zróżnicowanej produkcji. Niestety, fajny pomysł został tutaj po prostu niedbale zrealizowany. Na dzień dzisiejszy słucham tylko wybranych kawałków gdyż cały album mnie denerwuje...

ps. Bossalini chyba zapomniał że jego idol którym się inspirował nigdy nikogo własnoręcznie nie zabił. Ale może tu chodzi o połączenie Hannibala i Mansona w jedno i stąd BetaFace Manson? Ehhh....


niedziela, 18 września 2016

Lil AJ, Mozzy, Philthy Rich, Lil Blood, Joe Blow - One Mob CD (2015, One Mob)

Abstrahując, czy ktoś jest w stanie dokładnie zliczyć wszystkie wydane przez Philthy Richa krążki? Dam sobie lewą rękę uciąć że gdybym ogłosił konkurs w którym do wygrania byłaby pokaźna suma w zamian za wymienienie wszystkich jego cdeków, te pieniądze zostałyby u mnie. Philthy przebił dosłownie wszystkich, w Bay, w Sac, w KC, gdziekolwiek! Oficjale, street albumy, kolaboracje, mixtapey, "leaki", co miesiąc koleś wydaje kilka płyt. Setka została przekroczona na pewno, a może nawet liczba ta zbliża się już do stu pięćdziesięciu, kto wie. Nie jestem zagorzałem fanem tego artysty ale trzeba przyznać, że jego robota nie poszła na marne. Philthy to już bez wątpienia raper mainstreamowy i można go zobaczyć w klipach u największych gwiazd (np. ostatnio u Birdmana w "Balla Blockin"). Czy to dobrze czy źle, osobiście jest mi to obojętne. Nie mam żadnego jego pieprzonego albumu, no chyba że zamieszany jest w jakiś projekt wart uwagi, jak np. ten....

"One Mob" to kolektyw pięciu panów który został wydany pod koniec ubiegłego roku. Po płytę sięgnąłem w zasadzie bez większych oporów, choć przyznam się że gdy zobaczyłem premierowy klip do "Intro" i usłyszałem otwierającego track AJ'a wiedziałem już że w niektórych miejscach moje uszy będą wystawiane na ciężkie próby. Cóż, dobranie go do takiej grupy dobitnie uświadomiło mi że w Zachodniobrzegowym rapie talent to teraz margines, i liczy się przede wszystkim "kolesiostwo". W myśl maksymy - wypromujmy ziomka niech też sobie coś zarobi. Szkoda jednak że ten "ziomek" nie ma słuchaczowi kompletnie nic do zaoferowania. Jak na ironie, AJ również zamyka album co pozostawia mocny niesmak. Upośledzony młodzik to jednak nie jedyne słabe momenty płyty bo i kłopoty z wyrażaniem swych myśli pojawiają się również u Richa oraz co zaskakujące u Lil Blooda. Ten pierwszy jak wspomniałem, nie należy do moich ulubieńców, bo poza jego nonszalancją w głosie niewiele ma mi do zaoferowania. Jak na mój gust, większość jego kariery muzycznej opiera się na nie najlepszym materiale choć przyznaje że czasem raper ten potrafi pozytywnie zaskoczyć. Na "One Mob" po prostu zrobił swoje. Raczej nie zawiódł bo wiele od niego nie można oczekiwać, jednak dobrze zgrywa się z resztą ekipy i zdarza mu się sieknąć kilka niezłych linijek. Blood natomiast potrafi być mało wyraźny, lekko nudnawy i wypaść zdecydowanie poniżej swoich możliwości ("My Choppa"). O dziwo cała wyżej wymieniona trójka gdy nie ma wsparcia od pozostałej dwójki radzi sobie całkiem dobrze o czym świadczyć może chociażby kawałek "Never Sold Wight". Jeśli już mowa o tych najmocniejszych ogniwach ekipy, to nie będę ukrywał że głównymi postaciami dla których przede wszystkim kupuje się krążek są Joe Blow i Mozzy. To oni są kręgosłupem podtrzymującym całość na przyzwoitym poziomie Bez nich, ten album po prostu byłby mocnym średniakiem, natomiast w tych okolicznościach wypada naprawdę nieźle. Jakby komuś było jednak jeszcze za mało ludzi w składzie naszej "fantastycznej piątki" to mam dla niego dobre wieści. Personel poboczny na albumie rozciąga się do granic możliwości. Takiej sytuacji są plusy i minusy. Z jednej strony im mniej zwrotek Aj'a tym lepiej. Tacy goście jak Fed-X, Street Knowledge, Husalah, Boo Banger, Skeme, Lil Goofy czy Celly Ru i E Mozzy nie dość że wypadają naprawdę elegancko to świetnie pasują do płyty. Z drugiej strony tłok sprawia że niektóre kawałki trwają 5 do nawet 6 minut!. Nie jest to jakiś znaczny problem jednak nie oszukujmy się, produkcje z płyty to nie aranżacyjne majstersztyki i słuchanie w koło tej samej pętli przez tak długi czas może nieco znużyć. Pomijając te małe niedogodności trzeba przyznać że rejony muzyczne płyty są bardzo zadbane. Podkłady są oryginalne, bogate w nie byle jakie dźwięki, dopracowane. To co jednak satysfakcjonuje najbardziej to fakt że poza kilkoma wyjątkami, większość z nich ma Zatokową a nie trapową czy mainstreamową naturę. Dodatkowo, gospodarze wprowadzili nieco tajemniczości w projekt i postanowili nie ujawniać ksywek producentów (tak nabijam się). Cieszy mnie że każdy kawałek się czymś wyróżnia, ma swój rozpoznawalny motyw i klimat. Wiem na pewno że chwytliwe pianina we wspomnianym "Neva Sold Weight" to sławny June, który w "Ain't No Going Out" zrobił z "Hello" Lionela równie świetny numer. Dramatyczne "Down the Barrel" wzięto od The Mekanix. Natomiast spod czyich rąk wyszło genialne, lekko kameralne ale z dreszczykiem "Copesthetic", przestrzenne, deszczowe "One Mob 3" albo melancholijne "WYA" i mocne "Everybody"? Ciężko powiedzieć. "Stranger To The Pain" natomiast zasługuje u mnie na szczególne wyróżnienie. O ile mnie słuch nie myli autorem muzyki jest tutaj Young J którego tracki wyróżniają się srogim, nieco mrocznym charakterem dzięki osobliwej barwie pianina...

Poruszane tematy na albumie nie powinny nikogo zaskoczyć ani rozczarować. "One Mob" jak sama nazwa wskazuje, to album ściśle uliczny i chwała chłopakom że w tym wypadku postawili na jednotorowość. Gdyby włożono tu jakieś imprezowe numery albo pioseneczki wzdychające do panienek, koncepcja krążka byłaby po prostu dziurawa. Jeśli więc masz "wielkie jaja", jeszcze większą spluwę, prowadzisz brudne interesy a przy tym zmagasz się z przeciwnościami losu. Ten krążek to soundtrack do twojego życia...

Album wychodzi w podwójnym, cieniutkim digipacku. Poza fajną grafiką z zewnątrz nie ma w nim nic ciekawego ani do oglądania ani do czytania. Przyznaję że liczyłem na większy rozmach ale mówi się trudno. Na koniec dorzucam jeszcze klip do kawałka "Let It Blow", który na pierwszy rzut ucha nie wydaje się zbyt wciągający, ale to tylko pozory...

poniedziałek, 5 września 2016

E Mozzy - Bullet Proof CD (2016, Mozzy Records)

Długo minęło od poprzedniej publikacji, jednak ciężko nadążyć za wszystkimi nowościami a czasu na pisanie nie ma zbyt wiele. Od teraz więc będę starał skupiać się na konkretach stąd będzie nieco krócej ale mam nadzieje że płytki będą pojawiać się częściej. Dobra przejdźmy do rzeczy...

Dziś zajmiemy się jednym z członków Hell Gang, spod czerwonego i szeroko rozpoznawanego już znaku Mozzy. W szybkim skrócie przypomnę że koleś zaczął swoją solówkową dyskografię od albumu "Bad Attitude" z 2012, "Free Mozzy" ukazało się w 2014, zaś "Head Honcho" wypłynęło na fali wielkiego "boomu" w 2015 roku. Oczywiście nie namawiam nikogo by jakoś specjalnie grzebał w płytowej przeszłości E Mozzy bo wszyscy wiemy jak te pierwsze street albumy wyglądają. Warto jednak zapoznać się przynajmniej z płytą "Head Honcho". Dlatego iż jest to materiał wydany w przełomowym okresie dla ekipy, a sam E Mozzy zdążył dopieścić na nim swój styl. Niestety, szanse na zakup prawdziwego digipacka tego albumu w przystępnej cenie są niewielkie, więc dopóki ktoś nie zdecyduje się na jego dotłoczenie, zostaje jedynie wersja cyfrowa. Omawiane dziś "Bullet Proof" spotkał na szczęście inny los i krążek można było bezproblemowo nabyć w znanym sklepie internetowym. Jak na razie jest to ostatnia wytłoczona solówka rapera która ukazała się na początku bieżącego roku. Jeśli ktoś się zastanawia dlaczego E Mozzy wybrał dla niej akurat taki tytuł, to wyjaśniam że przed wydaniem krążka chłopak po prostu dostał kulkę. Rekonwalescencja nie trwała długo lecz na na skutek postrzału E Mozzy lata teraz z workiem przy brzuchu...

Głosy na temat talentu rapera są podzielone. Jedni mówią że jest kiepski, drudzy natomiast że jest inaczej. Ja natomiast, by trafniej opisać osobę E Mozzy posłużę się tutaj przykładem innego (choć już zapomnianego) reprezentanta Sactown - Luniego Coleone. Jak pamiętamy, Monterrio nie grzeszył błyskotliwymi linijkami jednak był on wtedy jednym z najbardziej popularnych raperów na scenie a dodatkowo zostawił nam kilka klasycznych krążków których osobiście słucham do dziś. Dążę oczywiście do tego że aby nagrać dobry album nie trzeba mieć niesamowitych zdolności pisarskich. Nigdy to nie było i nie będzie wyznacznikiem tego że coś brzmi dobrze. Chodzi tu raczej o osobowość, styl, oryginalność, głód nagrywania, sposób poruszania się po podkładzie i charakter kawałka/płyty. E Mozzy to zadziorny, nieco chamski typ, który wskaźnik pokory ma ustawiony na zero. Jego świat to działalność kryminalna i aktywne uczestnictwo w wojnie gangów. Czyli to czym przede wszystkim trudni się ekipa Mozzy w swoich nagraniach. Znajdują się tu również kawałki o kobietach lecz daleko im do pieśni miłosnych. Raz jest to totalne uprzedmiotowienie gdzie raper traktuje płeć piękną jak maszynki do robienia pieniędzy ("All Hunids"). Za drugim szuka partnerki do interesów ("Learn To Play Ya Role"). Natomiast w jeszcze innym przypadku czerpie satysfakcje z odbijania panien spłukanym frajerom ("Throw Yo 2s Up"). Liryka jest cięta i surowa, a dodatkowo młodzieńczy głos rapera świetnie współgra z muzyką którą w całości dostarczył nadworny producent Mozzy - June (JuneOnnaBeat). Jakby nie było, jest to kolejny fenomen jeśli chodzi o Zachodniobrzegowych speców od robienia gangsterskich przebojów. Mimo swej rozpoznawalnej w każdym numerze maniery producenckiej, potrafi wprowadzić na "Bullet Proof" zróżnicowanie i dostosować się pod zwrotki swego kolegi. Jak wspomniałem z jednej strony tematyka płyty nie jest szczególnie imprezowa lecz za sprawą June'a i jego żywiołowych podkładów nie jedno towarzystwo można by takim "All Hunids", "Catch Up" czy przodującym chwytliwym refrenem "From Da Gutter" rozkręcić. Natomiast "All Type Of Shit", "For The Real" czy "Infinity" to mroczne mobbowe kawałki których zadaniem jest wprowadzić głęboki i ponury klimat z dreszczykiem na plecach...

Ja polubiłem E Mozzy, "Bullet Proof" to dla mnie bardzo udany, bezkompromisowy materiał. Czy zostanie klasykiem? Kto wie. Mam tylko nadzieje że kolejne solówki rapera będą trzymać podobny poziom o co się boję gdyż różnie to obecnie u chłopaków z Mozzy bywa...

czwartek, 14 kwietnia 2016

T-Nutty - Blue Venom CD (2016, Nutt Factor Musicc)

Od dłuższego czasu Sacramento przeżywa kryzys w strukturach wydawniczych. Dziwnym trafem sytuacja ta dotyka głównie ludzi z obozów Lyncha, Cway i właśnie Nutt Factor. Zapowiedziane albumy wychodzą z kilkuletnim opóźnieniem, wcale lub też okazują się zwykłymi niedoróbkami. Tym którzy siedzą głęboko w temacie na myśl powinny rzucić się płyty No Love ("Self Explanatory") czy Sav Sicc'a ("Disturbed"), tak kiedyś mocno ogłaszane, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Jak również solówka innego przedstawiciela C-Way - Bleezo, który mimo iż zdołał w 2013 wypuścić swoje "Da Protocal" to jednak pod względem muzycznym i technicznym ten album "leżał" dlatego nie spotkał się z większym uznaniem. Obecnie, poza trwającym oblężeniem od strony ekipy Mozzy, ciężko o projekty, które wybijały by się poza umownie przyjętą przeciętność. Ostatnie albumy Hollow Tipa to mało smaczne żarty, a gdy dodamy jeszcze tegoroczne "Rules Of Engagement" sytuacja zrobi się dość dramatyczna bo autor tego dzieła - Key Loom, czekał ponad dekadę by nagrać swoje wymarzone solo, które szczerze mówiąc okazało się lekkim niewypałem (a szkoda).

Kto z weteranów zatem nadal pozostaje w grze i robi to z takim samym zaangażowaniem co kiedyś? Osobiście mam kilka typów a jednym z nich jest na pewno T-Nutty. Może i na "Blue Venom" czekaliśmy faktycznie zbyt długo jednak płyta w końcu wyszła, i do cholery powinniśmy się z tego cieszyć, gdyż na albumie dzieje się naprawdę wiele dobrego. Zacznijmy jednak od spraw pierwszych, tyczących się ścieżki dźwiękowej. Jak pokazują ostatnie lata Nutty należy do kręgu tych artystów, którzy szukają dogodnych dla siebie rozwiązań, jakie zapewniłyby przetrwanie w barbarzyńskim świecie muzycznego biznesu. Coraz śmielej kombinuje z brzmieniem i wprowadza coraz to nowsze patenty na swoje płyty. Przy okazji "Sac It Up" dowiedzieliśmy się że trudno jest mu podłożyć kłodę jakimkolwiek podkładem, gdyż na czymkolwiek by nie nawijał, wybroni się bez jednego potknięcia. Na nowej płycie raper dalej eksploruje swe muzyczne szlaki, jednak tym razem sporadycznie rusza się poza swoje rodzinne strony. Bo wbrew pozorom "Blue Venom" jest bardziej Zachodni niż mogłoby się na pierwszy rzut ucha wydawać. Głównym producentem płyty jest wszechstronny L-Fingers (lub L-Finguz jak kto woli), od którego wzięto aż sześć numerów, dwa jointy zostawił Dev, po jednym dorzucili się Scorp Dezel, S Dot, Gold Fingers oraz rozchwytywani ostatnio JuneOnnaBeat i TD Slaps. Muzyka to połączenie nowofalowych, westcoastowych trendów, z ciężkim choć już mocno zmodernizowanym Sacramentowym graniem, odrobiną południowych akcentów i pewną dozą mainstreamowej nuty. Pomimo iż bity nafaszerowane są już bardzo powszechnymi, trzaskającymi perkusjonaliami, to jednak w dużej mierze, zachowują swą zachodniobrzegową elegancję oraz przede wszystkim, nieomylnie wtórują akrobatycznym pokazom gospodarza na mikrofonie. Jak wiemy, T-Nutty to szlachetny ekwilibrysta, który swą umiejętność utrzymywania równowagi w żonglowaniu słowem oraz poruszania się wśród wielorakich zagadnień doprowadził już do perfekcji. Nie dość że popisuje się swym rzemiosłem i dostarcza szerokiego spektrum tematycznego, to dodatkowo tworzy ciekawe kontrasty, zestawiając swoje humorystyczne teksty z hardcorowymi podkładami. Taką przeciwstawność znajdziemy np. na ociężałym, fortepianowym kolosie w "Ghetto Cindarella", gdzie raper prześmiewczo opowiada o korzyściach jakie płyną z uległości pewnego typu kobiet, albo w dark-trapowym "Liquid Drano", podczas którego raczy nas chwilą pijackiego storytellingu. Powyższe utwory wnoszą dużo satyry, beztroski i nieco sarkazmu z czego T-Nuty znany jest przede wszystkim, a jeśli dodamy do nich klubowe "Whatz Up Cuh", oraz utrzymane w podobnym klimacie, up-tempowe z modnymi, świdrującymi basami "What It's Lookin Like", atmosfera jeszcze bardziej się rozluźni. Wtajemniczeni w dyskografie rapera wiedzą jednak że T-Nutty to nie tylko osobowość rozrywkowa, dlatego "Blue Venom" to nie tylko zabawa. Da się odnotować że w tekstach rapera prócz definiującego go, rymotwórczego szpanerstwa, dostajemy też coraz więcej poważniejszych treści. Nie wiem czy słowo "dojrzalszy" jest tutaj w pełni na miejscu, jednak jestem pewien że omawiany dziś album poza standardowym wygłupianiem się ma również dużo do przekazania odnośnie sytuacji na ulicy, jak również szczerze mówi o sprawach gangowych, zwracając uwagę na konsekwencje jaki niesie za sobą taki styl życia. W tej kategorii znalazły się depresyjne i powolne, brzmieniowo wręcz nawet nieco oniryczne "Nites Like This", które odkryje przed nami mroczną stronę miasta Sactown. Mocne "No Love", odnoszące się do zanikającej dookoła lojalności oraz braku jakichkolwiek zasad i szacunku w "grze". Utrzymane w zatroskanym tonie "Death Tag" przyjmujące postawę moralizatorską, gdzie lamentuje się nad coraz szerszym, bezmyślnym rozlewem krwi, oraz "Tension" które skupia się na wiele razy poruszanej już kwestii zazdrości i bezpodstawnym hejtingu. Oczywiście, by album nie był tylko czarno-biały, T-Nutty postanowił go nieco "rozmieszać" dlatego między dwoma płaszczyznami - rozrywką i powagą, włożył również utwory luźne i samochwalcze, pokazujące tę frywolną stronę składania rymów o wszystkim i niczym ("Venom Intro", "Blocc Chopa"), dotyczące zarabiania szmalu ("How It Goes"), oraz pokazu siły i przynależności do grona najtwardszych skurwysynów w mieście ("Affiliated")..

Gdyby ktoś mnie teraz zapytał jakie są słabe strony tej płyty to ciężko byłoby mi złożyć jakąś naprawdę sensowną odpowiedź. Faktycznie nie przypadł mi do gustu numer "Blocc Choppa" za naprawdę wtórny do bólu, południowy podkład lecz to tylko niewielka rysa, którą można obejść jednym naciśnięciem na pilocie. "Blue Venom" to dopracowany i w pełni "zbalansowany" album który mocno uwypukla niespotykany talent T-Nutty, potwierdza jego dyskretne, mainstreamowe aspiracje, lecz również jasno daje do zrozumienia że raper trzyma rękę na pulsie jeśli chodzi o sytuacje na Zachodnim Wybrzeżu. Mikstura którą tym razem przygotował jak najbardziej działa i te kilkanaście numerów z wylewającym się jadem, wystarczy by dotkliwie pokąsać konkurencję i nierozerwalnie zespoić słuchawki z naszymi uszami. Może to jeszcze za wcześnie wygłaszać takie opinie, lecz jestem przekonany że do końca roku płyta ta nie wyjdzie poza TOP 5 najlepszych rapowych płyt z Sactown..

ps. cieszy mnie że T-Nutty nie wpadł w coraz to bardziej rozprzestrzeniające się na zachodzie sknerstwo i nie szczędzi forsy na to by fani byli w pełni zadowoleni. Płyta może i nie jest tania ale za to jak zwykle widnieje na niej dopieszczona grafika i można ją kupić jak na razie wszędzie...

niedziela, 6 marca 2016

Mozzy - Down To The Wire, 4th Ave Edition CD (2015, Mozzy, Livewire Records)

Jeśli ktoś miał okazje zajrzeć do poprzednich części "Down To The Wire" to wie że żadna z nich nie jest albumem solowym choć okładki z J. Stalinem i Philthy Richem jakie znalazły się na "jedynce" i "dwójce" mogą sugerować coś zupełnie innego. "Trójka" to również kompilacja, tym razem z głównym udziałem raperów reprezentujących 3rd world, czyli m.in. Lil Blood, Boo Banga i Lil Goofy. W przypadku "czwórki" odsunięto tłoczną koncepcję na bok by w końcu dać więcej pola do popisu mc który będzie daniem głównym a nie tylko smaczkiem jednym z wielu. Osobiście taki ruch bardzo mi się spodobał gdyż nie jestem fanem współczesnych, zachodnio-brzegowych składanek a po projekty z Mozzy sięgam z chęcią (jeszcze). "4th Ave" edition to jak dotąd (nie licząc cyfrówek) piąte, solowe przedsięwzięcie rapera, które dostało fizyczną obudowę i całkiem przyzwoity marketing. Przed nim dostaliśmy do posłuchania skromne "Tonite Show", przełomowe "Gangland Landscape", wydane pod okiem Cedrica Singletona "Yellow Tape Acitvities", oraz średnie pod względem muzycznym "Bladadah"...

Przyznaje się od razu że z "Down To The Wire" mam osobisty problem, gdyż mimo że płyta jest dobra to jednak można się tu nadziać na incydenty które powodują lekki niesmak. Wychodzę z założenia że jest to spowodowane przede wszystkim pośpiechem. Mozzy to obecnie maszyna do nagrywania i dobre źródło dochodu więc co by chłopak nie wypuścił i tak przyniesie solidny kwit, który w tym wypadku dzielony jest razem z Livewire Records. Nie wiadomo więc kogo ganić bardziej, czy gospodarza czy ludzi od J. Stalina którzy jednak w jakimś stopniu koordynowali ten projekt. Zacznijmy jednak od rzeczy przyjemniejszych. Nie da się zakwestionować że "4th Ave" to spora porcja świetnej muzyki dla której fani Mozzy zrobiliby wszystko (z morderstwem włącznie!). Przede wszystkim, bardzo starannie dobrano produkcję. Przebojowy June wrócił za konsoletę, a TD Slaps znacznie podrasował swój warsztat, który rozpadał mu się przy okazji "Bladadah". Poza tą dwójką kilka jointów wzięto również od AK47, "Sliders" to sprawka Hitmanbeatz, a "Hit & Run" należy do The Mekanix. Jak zwykle usłyszymy mnóstwo przyzwoitych klawiszowych dźwięków, z przewagą charakterystycznego pianina, które jest znakiem rozpoznawczym każdej płyty od Mozzy. Poza tym na "In The Rain" zagra nam delikatna, melancholijna gitarka, do "Got Me" włożono bardzo przyzwoity, samplowany saxofon, a "Went Up Another Body" przywali w głośniki nowoczesnym, mobbsterskim bassem. Tematycznie, album zaprezentuje oczywiście silną dawkę "drillu" i szereg wątków tyczących się bezwzględnej ulicy, jednak zdarzają się też kawałki które dostają oryginalniejszy koncept. Chociażby pytające o lojalność w każdych warunkach "Got Me" i dedykowane bliskiemu przyjacielowi "Still Here". Klimat i tempa utworów są zróżnicowane co w sumie bardzo mi odpowiada, jednak trudno nie zauważyć że Mozzy lepiej brzmi na temperamentnych podkładach od June'a, niż na flegmatycznych wyczynach od AK 47. Tutaj zaczynają się właśnie te małe "incydenty" o których wspomniałem wyżej. O ile w ciągnącym się "In The Rain" Timothy rekompensuje się lirycznie tak na "Speakin Lie About It", nie dość że snuje się jak żółw to dodatkowo zmienia się w ubogiego i męczącego tekściarza. Ponadto, moje ucho nie wytrzymuje kombinowania z wokalem w "My Life" gdzie raper wyje niczym trzepnięty kot z podpiętym autotunem. Te dwa numery rzutują niestety na ogólną ocenę, zważywszy że gospodarza nie jest tu za wiele, co stanowi kolejny mankament płyty. Niby dostaniemy 50 minut muzyki, jednak większość kawałków (aż 8 z 14!) posiada jedynie dwie zwrotki, a brak trzeciej zastępuje się długimi refrenami. Idąc dalej, na albumie znalazły się tzw. "zapchajdziury", które wkładamy kiedy akurat nie mamy więcej nagranych kawałków a spieszymy się oddać materiał do tłoczni. Remix "Would They" Philthy Richa nic więc nowego do projektu nie wnosi poza jedną świeżą zwrotką od Mozzy, natomiast "Sliders" zostało podpieprzone z krążka Hyph'a. W tym momencie rzucę nieco światła na ten drugi, ponieważ mimo że to track z recyklingu to bez wątpienia jest to również najlepszy numer na płycie. Poza tym CD Hyph'a jak na razie nie wyszło na twardym nośniku więc to tak naprawdę gratka dla nas wszystkich. Na koniec wyjmę ostatni i szczególny "incydent" tyczący się tytułu "Hit & Run", który dla mnie jest największa bolączką na "Down To The Wire". Dlaczego? Bo dostaliśmy w nim mocną fabułę, porządny beat od Mekanixów, fajny refren od 4Raxa i elegancką nawijkę od chłopaków, tylko po to aby jakiś tępak od miksu spieprzył nam całą przyjemność słuchania. Do tej pory nie rozumiem jak to jest możliwe że nikt nie wpadł na jakże oczywisty pomysł aby te wokale poprawić przynajmniej do kręcenia klipu, który przecież wyszedł długo po wydaniu płyty...

Zróbmy teraz szybkie podsumowanie...

Plusy:

- świetna, dopracowana produkcja
- kilka naprawdę miażdżących numerów
- porywające występy gościnne, szczególnie Myback, Joe Blow, Shady Nate i Stevie Joe
- dźwięk (miks, mastering 100% satysfakcji)

Minusy:

- kiepskie "My Life" i "Speakin Lie About It" - niestety z winy gospodarza i autotune'a
- totalnie niepotrzebny remix "Would They"
- przewaga "dwu-zwrotkowców", co za tym idzie znikoma ilość samego Mozzy
- zaniedbania techniczne w "Hit & Run"
- naprawdę skąpe złożenie całego albumu

Osobiście bardziej bym namawiał do kupna "Down To The Wire", niż do postawienia na niej krzyżyka. Mimo wszystko płyta potrafi zadowolić, a już na pewno dla fanów Mozzy to pozycja obowiązkowa. CD wychodzi w naprawdę grubym, podwójnym digipacku o całkiem przyjemnej grafice i zdaje się że jeszcze można je bez problemu dorwać.

Dla śledzących karierę rapera dodam, że na kolejne jego projekty nie będziecie musieli długo czekać, bo w tym momencie jesteśmy już po premierze solówki "Beatiful Struggle", a w kolejce czeka już następna - "1UP Top Ahk". Poza tym mamy dopiero początek marca a Timothy ma już w przygotowaniu szereg projektów kolaboracyjnych które mają ujrzeć światło dzienne w niedalekiej przyszłości...

poniedziałek, 15 lutego 2016

Gap, Bird Money, Young Bossi - Cake Team CD (2013, Birdnest Ent., Street Money Rec., Double F)

Na początek zacznę od poruszenia kwestii wydawniczych Cake Team, bo zapewne niejeden fan Akrońskiego rapu zastanawia się czy istnieje fizyczną wersja tego albumu. Jak widać na zdjęciu taki nośnik wypuszczono a historia jego tłoczenia wyglądała dokładnie tak samo jak w przypadku krążka formacji "Cream Team" (a to nie jedyna analogia). Najpierw album ukazał się w wersji cyfrowej (końcówka 2013), a dopiero rok później dostał kartonowe ubranie. Nie wiem co skłoniło chłopaków do takiej decyzji (czyżby pozazdrościli kumplom z Cream Team?), ale widać że pomysł ten pojawił się raczej niespodziewanie. Digipack w jakim wychodzi CD posiada dwa w ogóle nie pasujące do siebie koncepty graficzne. Front to nieco amatorski obrazek który pierwotnie pojawił się dla cyfrówki, natomiast tył i środek to już całkiem inna wizja, profesjonalnie wykonana przez Red Panda Creative. Wygląda to niestety nieco komicznie ale nie pozostaje nam w tym wypadku nic innego jak zaakceptować taki stan rzeczy...

Całej trójce z Tortowej Drużyny do tytułu weterana w zasadzie jeszcze daleko ale na scenie są na tyle długo aby fani rapu z Akron bardzo dobrze kojarzyli ich twórczość. Najbardziej rozpoznawana figura - Young Bossi, przed wydaniem Cake Team miał na koncie kilka solówek oraz pamiętne kolaboracje z Ampichino i Freeze'em, czy nawet Joe Blow ("Fishscale Blow"). Bird Money poza udzielaniem się gościnnie na projektach z Double F, wydał naprawdę elegancką solówkę "The Book Of Bird Money". Natomiast w dyskografii Gap'a, który jest tu postacią najmniej znaną, znalazły się takie projekty jak "Makin Love To The Streets" mixtape (2011), poważne solo "I Am How I Rap (2011) i album "I Am Gap Thats Me" (2012). Przybliżając sylwetkę tego ostatniego, należy nadmienić że Gap to bardzo specyficzny raper i nie każdemu przypadnie do gustu. Od jego tekstów wieje momentami absurdem i choć nie należy wprawdzie do najgorszych, to jednak warto się do niego nieco zdystansować by w pełni przyswoić sobie jego trochę prymitywny styl. Osobiście koleś mi nie przeszkadza. Jego rymowanie posiada swój urok a do tego raper stosuje ten swój nieskomplikowany, skandujący i jednostajny flow, który mimowolnie wpada w ucho. Reszta załogi wypada od Gapa oczywiście lepiej z mocnym akcentem na Bird Money, którego liryka jest znacznie ciekawsza i mniej przewidywalna niż np. u Bossiego, znanego ze swoich urwanych zdań i powtarzania się. Tematycznie, nie otrzymamy nic co by wybijało się ponad przeciętność. Ale Cake Team to bardzo dobrze wyuczeni studenci nowoczesnej mobbsterki więc wielbiciele tej formy wyrazu nie powinni być rozczarowani. Standardowo, dostaniemy kawałki o szacunku, lojalności, sprzedawaniu potężnych ilości białego proszku, o "wożeniu się", "odszczurzaniu" ulic i panienkach. Cała trójka dobrze odnajduje się w swej dziedzinie i elegancko wzajemnie uzupełnia, natomiast jeśli miałbym wyłonić spośród nich kapitana to zdecydowanie wskazałbym na Bird Money. Produkcja na albumie, w bardzo przyzwoity sposób oddaje naturę Akrońskiego brzmienia. Dlatego po krążek trzech mcs z Ohio warto również sięgnąć ze względu na podkłady - zróżnicowane, obdarowane solidną perkusją i starannie dobranymi instrumentami. Jak zwykle, nie obeszło się bez pożyczonych wokalnych wstawek które stanowią podstawę linii melodycznej. Np w "Inside Your Soul" mamy partię z "Lose Control" od grupy Silk a w "1Hunid" posłużono się Tank'iem z kawałka "Keep It 100". Momentami czuć na płycie EastCoastowy klimat drugiej połowy lat 90', ze względu na kształt niektórych kompozycji i wykorzystane w nich sample (np. już zaraz po odpaleniu krążka pojawiają się skrecze i cuty). Muzyka jest żywa, w wielu miejscach wzniosła i przebojowa do czego przyczyniły się również refreny od Farrah Monae ("In The Streets", "Fast Life", "My Time To Shine). Lista producentów jest niekompletna, ale wiem że wspaniałe "Intro" zrobił Robl Lo, kilka tracków podrzucili sztandarowi beatmakerzy Double F - Hyphy i Quay, oraz po jednym numerze wzięto od Dame Dash On The Slap, C Free, Jay Papers, Spragg, TD Slaps i Golden I. Poziom produkcji jest bardzo wyrównany z wyjątkiem kawałka Spragg'a który totalnie nie wiedział jak dołożyć bas do posamplowanego przez siebie Tanka. Nie podobają mi się też za głośne wokale w "War Zone" ale to już po prostu kwestia nieprofesjonalnego miksu. Poniżej mała próbka tego co znajduje się na płycie:

"Real Nigga", "Talkin Money"

Jak już możecie zauważyć, nie bez powodu na samym początku przywołałem kolaboracje Yuka z Chino Nino i P-Hustle, gdyż formuła "Cake Team" praktycznie niczym nie różni się od tej jaką zastosowano na "Cream Team". Ponownie mamy trzech mcs, podobne tematy, muzykę, a na dodatek historia wydania samego krążka jest identyczna. Osobiście lubię obie płyty i ciężko wskazać mi która jest lepsza. Wracając do sprawy tłoczenia "Cake Team" to wersja fizyczna pojawiła się jakoś na koniec 2014 roku i była dostępna na rapbay. Ilość sztuk musiała być naprawdę bardzo ograniczona gdyż o ile pamiętam CD zniknęło z "półek" już po kilku tygodniach. Jeśli nikt nie zdecyduje się na jakiś re-release to będzie to jeden z najrzadszych albumów z Akron jaki kiedykolwiek pojawił się na ziemi..

piątek, 22 stycznia 2016

Mozzy - Bladadah CD (2015, Mozzy Records)

Money Ova Zery Zang Youngin!, jest teraz na ustach każdego. Wszyscy chcą być Mozzy, słuchać tylko Mozzy, nosić ciuchy od Mozzy i oddać życie za Mozzy. Do cholery jasnej, takiego fenomenu nie było od lat. Chłopak z Sacramento kompletnie przejął zachodniobrzegową scenę i zdaje się że szybko jej nie odda. Po "Gangland Landscape" nie musieliśmy długo czekać aż posypią się kolejne solówki a wraz z nimi różne kolaboracje. Jeszcze w ubiegłym roku Mozzy wypuścił omawiane dziś "Bladadah", wystąpił w kolejnej części "Down To The Wire" i pod szyldem kultowej wytwórni Black Market, zrzucił płytę "Yellow Tape Activities". Następnie zaprezentował nam składankę "Hexa Hella Extra Head Shots", wraz z Joe Blow, Philthy Richem, Lil Blood i Lil AJ wziął udział w projekcie One Mob, zaś z Celly Ru i E Mozzy nagrał album "Cookie Crumbz & Syrup Stainz". Ewidentnie koleś idzie w ślady swoich kumpli z Oakland i  chce jak najintensywniej wykorzystać swój moment chwały. Rachunek jest prosty - dużo wydawać, jeszcze więcej zarabiać...

Uderzenie w rapowy światek okazało się tak mocne że nawet maintreamowe media zdążyły już zauważyć talent Timothy'ego Pettersona. Magazyn Complex poświęcił pnącemu się na szczyt mc cały artykuł, a Rolling Stones umieściło "Bladadah" na dwudziestym drugim miejscu listy najlepszych płyt roku 2015, czy zasłużenie? Trudno aby takie źródło jak RS było wiarygodne w ocenianiu jakichkolwiek płyt rapowych a już na pewno nie uwierzę im że mają jakiekolwiek pojęcie o tym co się dzieje na podziemnej scenie Sacramento. Poza tym, zestawienie artystów mainstreamowych z indie jest raczej mało trafne, podobnie jak nazywanie "Bladadah" najbardziej kompetentnym ze wszystkich projektów Mozzy'ego. Jedyne czego nie można zakwestionować to kilka słów o samym raperze, które dla fanów nie stanowią niczego odkrywczego, natomiast dla szerszej publiczności są to jakieś wytyczne...

"Mozzy jumped from an obscure mixtape rapper from a forgotten rap city - Sacramento - to one of the genre's true shooting stars"

"It takes time feel the definition of his sound. But his words are artful, his language creative, his slang unique, his lyrics full of unexpected twists and turns"

Czyli mniej więcej to samo o czym pisałem przed kilkoma miesiącami, przy okazji recenzji "Gangland Landscapes". Cóż, fajnie że Mozzy został zauważony bo z pewnością na to zasługuje jednakże "Bladadah" nie jest najlepszym typem na album roku, nawet jeśli regionalnie ograniczymy się tylko do Zachodniego Wybrzeża. O ile tytułowy klip promujący robił spore wrażenie i dawał nadzieje na monumentalny krążek ("Bladadah"), tak z odsłoną kolejnych ("Beatiful Struggle", "Nike") Mozzy powoli studził moją głowę. Kupując płytę łudziłem się że znajdę jeszcze na niej coś, co mną zakręci jak w przypadku poprzedniej solówki, ale tak się nie stało. Niestety słychać że muzyka została wybrana w pośpiechu i bez rzetelnej selekcji, w angielskim istnieje bardzo ładny termin na jej określenie - half-assed. Przynajmniej połowa z podrzuconej produkcji rozczarowuje swoją mizernością i trzeba naprawdę trochę czasu by podać sobie z nią rękę. Gdzie się podział June Onna Beat? Ponoć nie zostawił po sobie nawet jednego podkładu. Zamiast niego za konsolą zasiadł jego naśladowca MMMOnDaBeat, marny grajek TD Slaps oraz Corty Tez. Temu pierwszemu momentami brakuje wyobraźni a pozostałej dwójce pomysłu na to jak efektywnie wykorzystać (i tak już kiepski) sampel i przy okazji porządnie zmiksować go z perkusją ("All I Eva Known", "Beatiful Struggle", "Nike", "Cold Body", "Lurkin"). Oczywiście, nie chcę nikogo straszyć bo rzeczywiście na albumie znajduje się kilka przyzwoitych nut (głównie początek płyty), jednak całość bardziej przypomina niedoszlifowany street album niż wypielęgnowane solo. Średni repertuar muzyczny nie przyćmiewa jednak samej osoby Mozzyego. Ten niekwestionowany król kalifornijskiego drillu nie zamierza oddawać nikomu swej korony, a przynajmniej nie własnowolnie. Płyta roi się od mocnych kawałków, typowych gangsterskich siekaczy, na których poza standardowym eliminowaniem frajerów i konkurencji, porusza się sprawy istotne dla każdego oddanego członka gangu. Mozzy i jego ekipa zawsze gotowi są na to by pobrudzić sobie ręce ("Down To Slide"), gdyż kochają swoją robotę ("Love Slid'n") i mają do niej odpowiednie narzędzia ("40 Thang On Me"). Zawistne czarnuchy padają jak muchy ("Body 4 Body"), a nie daj Boże by któryś z nich okazał się jeszcze kapusiem ("Rat Faxx"). Osoby o mocnych nerwach, spragnione silnych wrażeń i rozlewu krwi, zdecydowanie znajdą tu coś dla siebie, jednak album nie spłyca się tylko do gloryfikowania przemocy. Trzeba pamiętać że postawa Mozzyego ukształtowała się na fundamentach cierpienia i niełatwej przeszłości, dlatego chłopak jest gotów poświęcić wszystko by odbić się od dna ("Tryna Win").

Jeśli chodzi o formę podania, to co mnie pozytywnie zaskoczyło przy okazji kupna "Bladadah", to podniesienie progu jakości dla samego wydania. Digipack dostał niezłą grafikę i masywniejszy kartonik, a co najważniejsze w końcu wytłoczono tu prawdziwe CD Audio. Profesjonalny mastering płyty sprawił że materiał brzmi dużo lepiej niż na mp3jkach szalejących w internecie, co powinnno ucieszyć kolekcjonerów fizycznych kopii. Krążek polecam głównie fanom rapera, zaś innym zalecam sięgniecie po poprzednie solo Mozzyego - "Gangland Landscape", które jest prawdziwym albumem roku 2015...

środa, 13 stycznia 2016

Black C - Still Ruthless CD (2012, The Right Way Productions)

W ostatnich latach niewielu aktywnych zatokowych weteranów z Frisco ściąga na siebie moją uwagę. Biorąc jednak pod uwagę poziom projektów z jakimi wychodzą do fanów, nie widzę w tym nic zaskakującego. Albo mamy próby jechania na ledwo tlącej się renomie (Rappin 4 Tay), albo coraz więcej nijakich albumów dostajemy do posłuchania (San Quinn "Fillmore Lion", Cellski "Chemical Baby"). Obóz DLK również dawno nie uraczył mnie czymś naprawdę sensownym i wątpię aby w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Messy Marv po tym jak zrobił z siebie totalnego pajaca nadal siedzi, a Bigga Figga którego kiedyś tak bardzo lubiłem odleciał gdzieś na południe przy okazji zmieniając swoją ksywkę na Figg Panamera. W nowej krwi nie ma co szukać pocieszenia, gdyż goście pokroju AOne'a bez wątpienia nie ratują sytuacji a wręcz odwrotnie. Nawet wujek Berner którego sam kiedyś okrzyknąłem "rezurektorem" sceny San Francisco (i nie tylko), powoli odsuwa się od niej tracąc przy tym swą klasę. W którym kierunku zatem mamy się kierować by doświadczyć jakości? Z całego tego bajzlu wyłania się jeszcze postać która ratuje będących w potrzebie. Superhero o szlachetnym sercu, ze zwisającym łańcuchem RBL Posse na szyi oraz ksywce budzącej szacunek. Legenda w której jest jeszcze nadzieja - Black C...

Da się zauważyć, co jest bardzo dobrą cechą, że Chris nie rozmienia się na drobne. Rzadko udziela się gościnnie, nie robi krzywych akcji by wzbudzić zainteresowanie, trzyma się raczej na uboczu i po cichu przygotowuje kolejne albumy. Zawsze trudno jest przewidzieć kiedy weteran z Frisco uraczy nas nową solówką, wszystkie natomiast które do tej pory wydał zasługują na wysokie oceny. Od "Last Man Standing" (2003) do "City Of Gods" (2007) minęły aż cztery lata, w roku 2010 wychodzi "70's Baby" a dwa lata po niej "Still Ruthless". Każda z tych płyt posiada swoje oryginalne brzmienie a jednocześnie żadna nie wyzbyła się zatokowego klimatu. Tutaj liczy się bezwzględny szacunek dla odbiorcy, miłość do muzyki i tradycji, a jakość stawia ponad ilość. W przypadku dzisiejszego krążka sprawy wyglądają dokładnie tak samo. Wracając (ponownie) do korzeni, Black C zostawił nam worek łakoci, przepełniony najprawdziwszymi g-funkowymi numerami. Takie tytuły jak "Still Ruthless", "Visualize Me", "U Know What It Is", "How It Is", "Smell'n Like Kush", "The Streets Crazy" czy "We Got Connection" i prze-kozackie "Cup Of Game" śmiało nawiązują do brzmień lat 90'. Ponadto, dobitnie udowadniają że w drugiej dekadzie XXI wieku, da się robić jeszcze porządne westcoastowe kawałki i przy okazji nie popadać w ordynarną kalkomanie. Można być wdzięcznym że producenci nie dręczą nas co utwór sekwencjami jednakowego i przebrzmiałego pianina. Zamiast tego zabierają na eksploracje ciekawych zakamarków maszyn klawiszowych, z pomiędzy których czasem wyskoczy uwielbiany przeze mnie talk box. Bez wątpienia woń "złotej ery" unosi się nad znaczną częścią "Still Ruthless", dlatego materiał połechta głównie konserwatywnych fanów, wychowanych na cieplejszych dźwiękach. Dla tych bardziej tolerancyjnych skorzystano z nowocześniejszych rozwiązań, tak by wprowadzić nieco zróżnicowania ale nie zepsuć ogólnej atmosfery krążka. Kawałek "I Smoke" jest tu znakomitym przykładem na to jak zrobić świetny follow-up i elegancko skonfrontować old school z new schoolem. Generalnie, ciężko jest tu wskazać jakiś muzycznie słaby track choć nie przepadam za trochę mdłym (dla mnie) "Talk About It". Odnośnie samego Black C, trzeba pamiętać że ten gość to weteran, ikona oraz przede wszystkim mc o klasycznym podejściu. Na przestrzeni lat jego styl i sposób rymowania niewiele się zmienił, więc nie należy wymagać od niego nie wiadomo jakich operacji słownych. Jest po prostu solidnie i konsekwentnie. Niestety raper coraz bardziej zwęża tematy w których się porusza i poza kilkoma wyjątkami, teksty zdominowane są przez sporą ilość gotówki i ładne ciuchy, jak również mocno skupiają się na dławieniu zapędów różnej maści "hatersów". To naturalnie standard na prawie każdej płycie z Bay, jednak "Still Ruthless" aż pęka w szwach od tego typu linijek, nie pozostawiając po sobie nic bardziej pomysłowego. Chrisa zdecydowanie stać na więcej choć trzeba przyznać że nawet ta jednotorowość nie odbiera mu blasku. Charyzma, osobowość, odważny i głęboki wokal, płynność i lekkość w poruszaniu się po podkładach oraz wciągające i elastyczne flow, nie pozwalają mi na to bym w jakikolwiek sposób mógł kwestionować talent legendy z Hunters Point. O ile więc gospodarz specjalnie nie zawiódł ani nie zostawił żadnych niespodzianek, to dobór gości zasługuje na szczególne wyróżnienie. Oczywiście pojawienie się takich ksywek jak Mac Mall, E-40, Andre Nickatina, San Quinn, Laroo czy C-Bo nie jest niczym niecodziennym na albumach znad Zatoki. Trzeba jednak pamiętać że Chris niechętnie obstawia swe solówki znanymi osobistościami, a takie rozhermetyzowanie pozwoliło w końcu na to byśmy u jego boku mogli usłyszeć kogoś o podobnych zasługach na scenie. Kilka przykładów takich kolaboracji znajdziecie w klipach poniżej...

"The Streets Crazy", "How It Is", "Cup Of Game", "I Smoke"

Mimo że od wydania "Still Ruthless" minęło już niemało czasu to mam wrażenie że album do dziś nie został w pełni uhonorowany. Obecna sytuacja na rynku jest jednak bardzo niesprawiedliwa i w zalewie kiepskiego gówna które topi Zachodnie Wybrzeże trudno dostrzec wartościowe projekty. Możliwe że właśnie dlatego łatwiej jest kupić pierwszą płytę Black C niż ostatnią. Osobom które nie zdążyły nabyć krążka coraz trudniej będzie go znaleźć w rozsądnym przedziale cenowym, a chyba nie muszę dodawać że naprawdę warto się o niego postarać. CD wychodzi w standardowym podwójnym digipacku, na którym widnieje profesjonalna grafika. Jak to zwykle bywa w przypadku Right Way, do niczego nie można się dopierniczyć jeśli chodzi o kwestie techniczne i wydawnicze bo wszystko dopięte jest pod samą szyje. Mam też nadzieje że legendarny Czarny Cezar nie da się wyrzucić z "gry" i wkrótce usłyszymy jego kolejny solowy materiał...