czwartek, 12 grudnia 2013

Mac Mall - The Rebellion Against All There Is CD (2012, Thizzlamic, Young Black Brotha Records)

Mac Mall to bardzo dobrze znana figura, w latach 90's był jednym z czołowych mainstreamowych graczy Zachodniego Wybrzeża. To on między innymi rozsławił Bay a jego pierwsze płyty "Illegal Business?" i "Untouchable" to bez wątpienia klasyka i jedne z najlepszych krążków jakie ujrzały światło dzienne. Niestety złota era się skończyła nastał nowy wiek i Mac Mall podobnie jak inni znani raperzy z Bay nie mięli już takiej sławy. W sumie poza osatnią solówką wydaną w Sessed Out "Immaculate" (2001) i kolaboracjami z JT Tha Bigga Figga "Illegal Game" (2004) oraz z Mac Dre "Da U.S. Open" (2005) Mall nie wydał nic co by wymagało skupienia szczególnej uwagi. Jego ostatnie dokonania solowe w formie albumów "Thizziana Stoned and the Temple of Shrooms" (2006) oraz "Mac To The Future" (2009) to raczej pozycje które nie przywróciły mu świetności. Po dość długiej przerwie raper decyduje się w końcu wydać album pod interesującym tytułem "The Rebellion Against All There Is". Nazwa ta mnie nie zdziwiła, natomiast nie ukrywam, byłem naprawde ciekawy co Jamal tym razem zaprezentuje swoim fanom. 

Ok, patrząc po wydarzeniach jakie miały miejsce w USA w ostatnich latach, Mac miał prawo się nimi zainspirować. Mial też prawo wydać zajebistą płytę która wstrząsnełaby rapowym światkiem w Bay lecz niestety nie skorzystał z tego przywileju. Odnoszę wrażenie że całe zamieszanie wokół tej płyty to po prostu próba zwrócenia na siebie uwagi większego grona odbiorców i zarobienia na tym. Kupując album z takim tytułem i wymowną okładką gdzie ludzie napieprzają się z policją a Mac Mall trzyma koktajl Molotova, nie pomyślałbym że najwięcej kawalków na nim będzie o dupach. Z tyłu okładki znajduje się szesnaście tytułów, tak naprawdę jest ich piętnaście a cztery z nich to intro i skity. Zostaje więc tylko jedenaście kawałków, z czego zaledwie trzy poruszają tematy społeczno-polityczne. Ja się zatem pytam gdzie ta rebelia!? (i co na to Chuck D!). Poza skitami i utworami "The Rebellion Against All There Is", "War Drum" i "U can Get It 2/Coutry Ran By Thieves" reszta materiału skupia się na innych tematach niż oczekiwane. "Dayz Like This", "My Room", "Get It In", "Everythang", "For Love?" to kawałki głownie o kobietach lub też do kobiet kierowane. A "Izm", "Dre Mobbin" i "Round Here" to typowe przechwałki i gangsterskie klimaty. Nie twierdze że cały album ma być monotematyczny lecz Jamal ewidentnie minął się z zamierzonym celem. Poza paroma wyjątkami  można być zadowolonym z poszczególnych kawałków lecz jako całość płyta niestety nie wznieca oczekiwanego buntu. Mac Mall rapując o sytuacji w USA nie przekazuje w zasadzie nic nowego. Przedstawia nam rzeczy które są do wychwycenia dla każdego kto chociaż pobieżnie śledzi losy Amerykanów w mediach publicznych. Osobiście jestem w stanie lubić te kawałki, również "Dayz Like This" i "My Room" są całkiem niezłe oraz te typowo uliczne. Mall tekstowo wypada w nich porządnie i płynie po bitach z mistrzowskim flow. Lecz gdy w "Get It In" dostaję muzykę podchodzącą pod pop i muszę wysłuchiwać banałów pod miałkie melodie w "Everythang" i "For Love?" czuje się po prostu poirytowany. Muzyka to oczywiście kolejne wielkie wydarzenie związane z tą płytą bo mamy tu powrót słynnego Khayree. Tutaj rzecz wygląda nieco lepiej choć to zależy pod jakim kątem bedziemy patrzeć. Produkcja pasuje idealnie pod rap Mac Malla i styl kawałków więc Khayree po prostu zrobił to co miał zrobić i spisał się tu nienagannie. Lecz jak wspomniałem, są też kawałki za spokojne, za słodkie gdzie brakuje kopa lub też brzmią tanecznie (wspomniane "Get In In"). Mój gust muzyczny niestety nie pozwala mi przez nie przebrnąć. Rekompensata przychodzi zatem na reszcie podkładów gdzie doświadczymy zgrabnych przejść i zmian beatu, a poza tym usłyszymy wciągające klawiszowe solówki. Przyznam, że bardzo pozytywnie mnie to zaskoczyło i z niebywałą przyjemnością zapętlam takie numery jak "Izm", "Dre Mobbin" czy "War Drum". 

Podsumowując, miała być wielka rebelia a otrzymujemy zwykłą płytę z kilkoma rzuconymi hasłami nawołującymi do rewolucji. Aby więc odebrać ten album poważniej trzeba zostawić całą te farsę i potraktować wszystko jak zwykly materiał z Bay. Mall powinien wydać to pod innym tytułem i z inną okładką by nie wprowadzać słuchaczy w błąd. "The Rebellion Against All There Is" to album wart kilku odsłuchów chociażby po to by zaspokoić ciekawość jak Khayree poradził sobie z produkcją i jak Mac Mall się na niej odnalazał. Bo mimo wszystko, rapper w większości numerów pokazuje klasę. CD do kupienia bez problemu. Grafikę zrobiło niezastąpione Bellicose Design. 


wtorek, 10 grudnia 2013

T-Nutty - The Tonite Show With T-Nutty (Channel 24st. ) CD (2011, The Whole Shabang)

Cykl Tonite Show nie ma końca, co chwilę DJ Fresh (The World's Freshest) i jakiś mc (bardziej znany lub mniej) postanawiają zrobić współny album. W projektach tych bierze również udział (mniejszy lub większy) całe Shabang czyli kilku beatmakerów (jak Jamon Dru czy Mr. Tower) związanych z głównym producentem. Tym razem w Tonite Show wystąpił weteran z Sacramento, CA - T-Nutty. Tego człowieka przedstawiać raczej nie trzeba, ma on na koncie już trochę projektów a jego pierwsze dwa albumy to już klasyka. Jeśli chodzi o DJ'a Fresha to poziom jego muzyki bywa naprawdę różny i to samo tyczy się prezentowanej przez niego serii Tonite Show. Płyt z tego cyklu jest naprawdę mnóstwo, nagrywane są z różnymi raperami i poziomem więc trzeba robić sobie osobistą selekcję materiału. Sam staram się skupiać na tych co są warte uwagi lecz przede wszystkim sprawdzam te w których występuja moi ulubieni mcs. 

"The Tonite Show With T-Nutty" to przede wszystkim album bardzo Cripowy, już sama okładka jest bardzo wymowna. Także dopisek przy głównym tytułe "Channel 24st." ma tutaj znaczenie gdyż rapper pochodzi z Garden Blocc i wychował się na tej samej ulicy południowego Sacramento co chociażby Brotha Lynch Hung. Ku uciesze wielu, gangowa atmosfera przewija się praktycznie przez cały krążek. T-Nutty co jakiś czas przypomina słuchaczowi kim jest i skąd pochodzi. Takie kawałki jak "Young Criminals", "Criptonite", "I'mma Ridah" i "Channel 24st." to bez wątpienia trzon tej płyty. Wszystkie numery trzymają równie dobry poziom i starają się urozmaicać tematycznie album. Poza oddawaniem hołdu dla niebieskiej barwy i swojej dzielnicy nie zabrakło jak zwykle autoprezentacji i przechwalania się w czym Nutt jest przecież mistrzem. Znajdzie sie też coś o panienkach w "Whoopty Wop" i sprzedawaniu towaru w "Santa Claus To The Smokers". Nawijka jest wciągająca i niejednokrotnie będziemy świadkami zabawnych porównań które Nutty wplata między niebanalne wersy. Poza tym raper posiada genialny flow i pod względem wokalnym również można czuć się rozpieszczanym. Osobiście, dostaję tutaj wszystko czego oczekuję od porządnego mc. Produkcja pięknie akompaniuje T-Nutty choć z początku można mieć trochę inne wrażenie. Proste syntezatory DJ'a Fresh'a zatopione w pogłosach mogą się wydawać nieco banalne lecz w końcu nabierają uroku i dają upragnioną satysfakcję. Trzeba jednak wspomnieć że bity na album dali nie tylko DJ Fresh (sześć kompozycji) i ludzie z Shabang ale też Nutt Factor Muzicc które odpowiada za cztery podkłady. Muzyka to oczywiście nowoczesne westcoastowe brzmienia utrzymane w umiarkowanych klimatach. Produkcja brzmi pełnie, czysto i przede wszystkim żywo. Na pewno nie rozczaruje fanów Zachodniego Wybrzeża ani miłośników Sactown. Jedynie ostatni beat na płycie odrobinę cierpi na brak wyobraźni (Fresh). Album co prawda wystrzegł się byków ze strony ludzi nad nim pracujących natomiast posiada dwa, bardziej techniczne malutkie minusy. Pierwszy z nich to celowe wprowadzenie w błąd słuchacza gdzie w "Nutty Man" (Murda Man 2K)" gościnnie wpisany jest C-Bo. Niestety nie usłyszymy w nim zwrotki Shawna lecz jego trzy zsamplowane słowa umieszczone w refrenie (jak na udział gościnny to chyba jednak za mało). Druga sprawa to poziom głośności w "Cuzblood Remix" który jest kilka stopni niżej od całego materiału. Nie są to jak widać jakieś straszne przewinienia lecz mogą nieco zirytować.

Album polecam bez wahania, jest to po prostu bardzo dobry Crip Shit z Sacramento prosto z Garden Blocc. Entuzjaści tego typu muzyki nie powinni być rozczarowani. Na dodatek, jak na wszystkie Tonite Showy przystało, album posiada przepięknie zrobioną grafikę prosto od Belicose Design. Krążek można jeszcze dostać choć powoli znika z internetowych sklepów.




Black C - Last Man Standing CD (2003, Right Way Prod.)

Niestety, grupa RBL Posse która odcisnęła trwały ślad na mapie Bay to już historia. Nawet gdyby ktoś usilnie chciał ich powrotu jest to po prostu niemożliwe. Mr. Cee oraz Hittman zostali zastrzeleni i jedynie Black C kontynułuje swoją przygodę z rapem. Od wydania ich ostatniego albumu "Hostile Takeover" minęły zaledwie dwa lata gdy Chris postanowił wyjść ze swoim pierwszym pełnym solowym materiałem. Jestem pod wielkim wrażeniem jak toczy się kariera tego czlowieka. Bo w porównaniu do innych wielkich i znanych legend Bay, Chris trzyma się jakby na uboczu i co jakiś czas daje nam znać o sobie swoją solówką, która momentalnie zyskuje sobie szacunek. Wszystko to dlatego że C chodzi własnymi ścieżkami i gdy całe Bay idzie w lewo trzymając się obecnie wyznaczonych, na ogół złych muzycznych trendów, on kieruje się w prawo (right way!). "Last Man Standing" oczywiście zostało wydane w czasach gdzie powszechne zepsucie w rapie nie było jeszcze normą więc nie jest to jakiś kultowy album, natomiast na pewno jest on wyjątkowy dla każdego fana RBL jak i San Francisco.

Kiedyś aby sie wybić trzeba było naprawdę mieć styl i być dobrym w tym co się robi. Dlatego nie bez powodu grupa RBL Posse zyskała sobie uznanie i szacunek całej szerzy fanów. Mimo że czasy świetności zespołu są już dawno za nami to bez wątpienia Black C nadal jest jednym z najbardziej charakterystycznych, pozostających w formie raperów z Bay. Po tej pierwszej solówce widać że szef Right Way Prod. niezbyt ochoczo otaczał się ludźmi nie związanymi z jego ekipą. Z gości poza Lil Ric'iem i Sleep Dankiem no i może Taydatayem, wszyscy są skonektowani z jego wytwórnią. To samo tyczy się muzyki na albumie. Głównymi producentami są tutaj Big MoMo, Hermanata i Ace. Wszystko to powoduje że "Last Man Standing" jest nieco hermetyczną płytą. Nadaje jej to jednak charakteru i odróżnia od wielu Westcoastowych produkcji. Sam Black C to bardzo konkretny raper z wyrobionym już stylem któremu niewiele można zarzucić. Rozpoznawalny wokal, rytmiczny i płynny flow, dobre teksty i oczywiście osobowość. Na dodatek w jego głosie zawsze czuć dojrzałość i pasje do tego co robi. Chris tutaj naprawdę bardzo się stara co widać nie tylko po warstwie tekstowej ale też stronie merytorycznej. Dostajemy tutaj wachlarz tematów które pięknie ze sobą współgrają i tworzą kompletny album. Mamy tu po prostu wszystko co powinno się znaleźć na porządnej gangsterskiej płycie z Bay. Od uprawiania gangsterki, udowadniania swej pozycji, bycia thugiem i bossem oraz reprezentowaniu miasta. Przez zarabianie kasy, dążenie do celu, życiowe rozkminki a skończywszy na imprezowaniu, paleniu trawki i pieprzeniu. Wystarczy spojrzeć na tracklistę by mieć pełny obraz tego co dostaniemy, choć takie tytuły jak "Keep It In The Family" i "Killa a Man" mogą słuchacza nieco zaskoczyć. Strona muzyczna albumu prezentuje się równie elegancko. Klimat RBL nigdy nie był szczególnie ciężki czy przesadnie lekki i muzyka osadzona gdzieś pośrodku trzyma się normalnych rapowych standardów. W większości plyta jest bujająca i posiada swoje unikatowe brzmienie. Wielkim atutem jest brak monotonii i separacja utworów poprzez nadanie każdemu z nich oryginalnych melodii, sampli, dźwięków, partii bębnów i odpowiedniego klimatu. Jedynie do czego można mieć zastrzeżenia to utwór "High Like Friday" gdzie muzyka jest żywcem zerżnięta ze znanego kawałka Aaliyah "Rock The Boat". Słucha się tego dobrze lecz mały niesmak pozostaje (a może się po prostu czepiam). Producenci odwalili tutaj kawał dobrej roboty i nawet jeśli płyta nie zachwyci za pierwszym czy drugim razem to zapewniam że zrobi to z czasem. Right Way zadbało również o to by album ładnie się prezentował i zatrudnili genialne Photodoctorgraphics do zrobienia okładki, efektem czego jest piękny layout który tylko podsyca atmosferę krążka.

Materiał na "Last Man Standing" przywołuje nieco ducha lat 90 i czuć że stoi za nim kawałek pięknej historii związany z RBL Posse i San Francisco. To oczywiście czyni go jeszcze bardziej wyjątkowym. Polecam ten krążek ludziom którzy szukają w Bay dobrego stylu i porządnego rapu a przede wszystkim fanom Chrisa. Jest to naprawdę bardzo dobry, profesjonalny produkt. Swego czasu album dostepny był bez problemu dziś trzeba jednak trochę poszperać by go dorwać.


wtorek, 8 października 2013

Brotha Lynch Hung - The Appearances: Book I CD (2002, Black Market)

Gdy BLH opuścił Black Market, jej właściciel Cedric singleton postanowił odciąć jak najwięcej kuponów bazując na renomie jaką wypracował sobie Lynch po albumach "Season Of Da Siccness" i "Loaded". Rynek został zalany płytami BLH do których on sam nie przyłożył ręki jeśli chodzi o ich wydanie. Wszystkie prawa do tych projektów posiada Cedric, tym samym Kevin nie dostaje żadnych profitów a wszystkie pieniądze lądują w Black Market. Do takich płyt zaliczamy również tę recenzowaną dziś, czyli kolejne "Best Of: Appearances Book I". Oczywiście fani jak i sam Lynch bojkotują owe krążki z wiadomych powodów. Jednak patrząc obiektywnie z perspektywy melomana głodnego brzmienia Sacramento i starego dobrego Lyncha, sprawa nie wydaje się taka prosta...

OK, napewno nikt kto jest fanem BLH nie chce wspierać Cedrica i Black Market lecz gdy widzimy krążek na którym głównym podmiotem wykonawczym jest Lynch to nie można przejść koło takiego projektu obojętnie. "Appearances: Book I" z pozoru wypada nawet nieco gorzej na tle innych wydanych po "Loaded" przez BMR krążków bo prawie wszystkie kawałki zostały po prostu wzięte z płyt innych wykonawców (jak się domyślam zapewne bez ich zgody). Wydanie takiej kompilacji w 2002' było skandalem i bezwartościowym kawałkiem plastiku. Bo po co wydawać kasę na utwory które znajdują się na płytach jakie szanujący się wtedy fan Sacramento powinien mieć na swojej półce?. Patrząc w przeszłość logicznym rozwiązaniem było po prostu nie ruszać opublikowanego materiału by w końcu zniknął ze sklepowych półek w wyniku braku nań popytu. Teraźniejszość jednak rzuca nieco światła na ten album. Dzieje się tak dlatego że płyty wykonawców z których zostały wzięte kawałki by skompilować "Book I" w 90% nie są już dostępne i to by je kupić wymaga ponadprzeciętnych zdolności (a i to czasem nie wystarczy). Siłą rzeczy takie kiedyś besztane z błotem "Appearances:Book I". dziś zyskuje na wartości. Poza tym owa płyta również wykazuje pozytywne walory artystyczne bo zebrane tu ścieżki to kawał dobrej muzyki. Na albumie znajdziemy piętnaście numerów. Niestety tracklista nie zawsze do końca mówi prawdę jeśli chodzi o osoby znajdujące się w poszczególnych tytułach, więc po kolei poprawnie wygląda to następująco:

01. West Coast Parley - Lynch i D-Dubb z kompilacji "Spread Yo Hustle" 1997.
02. It's Real - Lynch, Master P i Mr. serv-On z albumu Mr. Serv-On "Life Insurance" 1997
03. So Serious - Killa Tay, Lynch, Marvaless, Luni Coleone z albumu Killa Tay - "Snake Eyes" 2000
04. Tremendous - Sicx, Lynch i D-Dubb z albumu Sicx - "If These Walls Could Talk" 1999
05. Holloween - Delinquents z albumu Delinquents - "Bosses Will Be Bosses" 1999
06. Gone Blown - Young Ridah, Lynch, Young Droop z albumu Young Ridah - "Look Who's                   Flossen" 1999
07. Had to Gat Ya 2001 - Lynch i Young Droop z albumu Young Droop - "Killa Valley: Moment of         Impact"   2001
08. Weapons Of War - First Degree The D.E., P-Folks, Loki, Lynch z albumu First Degree The D.E.          - "Planet Zero" 1999
09. 3 Da Hardway - Be Gee i Lynch z albumu Be Gee - "The Postcard" który został wydany potem w       2004.
10. Sicc Wit Shit - Lynch i Mr. Doctor nigdzie indziej nie publikowane
11. Candy With The Slam - Dubb Sak i Lynch z albumu Dubb Sak - "Bad To The Bone" 1999
12. Betrayed - Sicx, Lynch i Coolia Da Unda Dogg z kompilacji "Unforgiven" 1998
13. Psycho Dream - Gangsta Profile, Baby Psycho i Lynch z albumu Gangsta Profile - "Fire Redrum"       1998
14. None To Die For - Loki, First Degree The D.E., Lynch z albumu Loki - "Illegitimati" 2000
15. Blackula - First Degree The D.E., Lynch z albumu First Degree The D.E. - "Planet Zero" 1999

Zapewniam że powyższa lista jest w 100% prawidłowa. Większość tych płyt została wydana do roku 2000 także należy się spodziewać że dostajemy tu głównie muzykę najwyższych lotów. Osobiście nie przypadły mi do gustu "Sicc Wit Shit" i "Had To Gat Ya 2001" za za bardzo oldschoolowe brzmienie. "Psycho Dream" gdyż Gangsta Profile nie zyskał jakoś szczególnie mojej sympatii, oraz "Holloween" Delinquents którzy nie pasują do stylistyki jaką proponuje Brotha Lynch (choć kawałek można posłuchać bez większych zgrzytów). "The Appearances" oczywiście trzeba odebrać bardzo subiektywnie. Ci co mają wyżej wymienione albumy z pewnością nie sięgną po ten wybryk Black Market. Dla "nowych" fanów Lyncha będzie to na pewno miłe zapoznanie się z kawałkiem historii a dla innych to po prostu okaz kolekcjonerski. Jeśli chodzi o ostatnie dwa przypadki to polecam tę płytę najlepiej ukraść bo tak naprawdę nie jest warta żadnych pieniędzy. Jeśli jednak nie chcemy mieć kłopotów z prawem to w ostateczności można kupić tę płytę po cenie okazyjnej, za grosze a i najlepiej używkę...


Luni Coleone - Global Recall CD (2006, Out of Bounds/Sicc-a-Cell)

Przygoda Luniego z Timeless Ent. w której ukazało się "The Narration" nie była dla niego zbyt korzystna więc postanowił zrobić mały skok do przeszłości. Odnowił stare kontakty i wydał album na sprawdzonych patentach. "Global Recall" to powrót do Out of Bounds i Big Holissa z którym swego czasu Luniemu współpracowało się chyba najlepiej. Dlatego nie powinno być zaskoczeniem że omawiany krążek w większości produkuje sam szef Out of Bounds, oraz że usłyszymy kilka zwrotek od gości z tejże wytwórni. Tytułem "Global Recall" nawiązuje do "Total Recall" z 2000' wydanej jeszcze w Ideal Music Group, lecz mówiąc szczerze, to nie ma po co doszukiwać się podobieństw między tymi krążkami...

"Global Recall" to nic innego jak po prostu kolejny album Lunassica w jego solowym dorobku, tematycznie zbytnio nie odbiegający od wiekszości jego nagrań. Monterio jak zwykle pokazuje charakter, udowadnia swoją pozycję w grze i na ulicy, wchodzi w relacje z kobietami, imprezuje i czasem uraczy jakimś ciekawszym tematem. Jego flow nieco złagodniał i brak mu tej agresywności co zwykle lecz to tylko mały szczegół nie przynoszący ujmy całokształtowi. Luni jak zwykle radzi sobie znakomicie na mikrofonie i układa chwytliwe teksty. Z całego materiału wyróżniają się kawałki które poruszają sprawy bardziej osobiste. Są to napewno "Straight Nigga (2006)", "Guerilla Warfare" z Brotha Lynch Hung i "I Know This". Ten ostatni mówiący o burzliwym romansie Luniego z jakąś panienką kojarzy mi się bardziej z nagrywkami Nellyego niż z hardcorowym raperem z Sactown (ten cukierkowy refren i zbyt miła muzyka), dlatego nie mam pojęcia czemu jestem w stanie przesłuchać go od początku do końca (stawiam że to wina charyzmy Luniego). Niespodzianka na płycie to na pewno pojawienie się klimatów hyphy, Luni zaprosił więc do "Feelin' Like Yee" i "My Cutlass" samego króla tego nurtu Keak Da Sneaka. Trudno było swego czasu zignorować to zjawisko i Monterio postanowił spróbować swoich sił nagrywając kilka kawałków. Na szczęście są to jedynie dwa utwory. Lekkim uchem można posłuchać choć wiadomo, to nie jest to w czym Coleone wypada najlepiej. Jak wspomniałem, olbrzymią część płyty robi Big Hollis. Jego styl raczej nie zmienił się szczególnie i od razu można go rozpoznać. Mimo lekkiej zmiany w doborze dźwięków na bardziej nowoczesne, nadal potrafi wydobyć niezły klimat który będzie charakteryzował dany kawałek. Zaskoczył mnie natomiast bit do "Players Ball The Game" którego muzyka przypomina mi końcówkę lat 90'. To pewnie dlatego do refenu został zaproszony sam Missippi. Do niezłej produkcji Hollisa po jednym kawałku dorzucili się: Baby Bubb do "What i Wanna Do", Bambino "Global Recall", Tony Chest we wspomnianym "My Cutlass" i Eklips Da Hustla "Murder Show". Wszyscy spisali się równie dobrze co główny producent. Trzeba jednak postawić  sobie granicę między tymi normalnymi kawałkami rodem  z Sacramento a hyphy gdyż nie jest na miejscu wkładać wszystko do jednej szuflady. Jeśli ktoś nie lubi hyphy będzie po prostu omijał te kawałki i wtedy album będzie spójniejszy muzycznie. Nie ukrywam że sam przekonałem się do nich dopiero po jakimś czasie.

Podsumowując, jeśli nie przeszkadza komuś hyphy w małej dawce i jeden "babski" kawałek "Global Recall" to porcja całkiem niezłej muzyki. Po tragicznej niby solówce "The Narration" Luni odbija się od dna pokazując że wciąż jest w stanie nagrać porządny materiał. Przydałoby się tutaj rozbudować odrobinę sferę tematyczną jak to Luni miał w zwyczaju robić na poprzednich płytach wydanych w Out of Bounds, choć nie jest to jakiś wielki minus bo to i tak jedna z najlepszych płyt roku 2006 na Zachodnim Wybrzeżu. Dodam również że w tym samym roku poza recenzowanym tu krążkiem wychodzi jeszcze "Still Wanted" czyli kolejna część kolaboracji między Lunim a Hollow Tip'em, która niestety nie jest juz tak udana jak jej poprzedniczka.


Luni Coleone - The Narration CD (2005, Timeless Ent.)

OK, Coleone od wydanej w 2002' "Lunicolone.com" trochę przystopował z solówkami i skupił się jedynie na pobocznych projektach. Wydał kilka kompilacji oraz naprawdę klasyczny, badzo dobry album kolaboracyjny z Damu "Independence Day". W 2005 pod skrzydałami labelu Laroo, Timeless Entertainment wychodzi "The Narration" kolejne solo Lunasicca. Nie mam pojęcia co było powodem wydania krążka u starego kumpla z AWOL, lecz na na pewno nie chęć zrobienia porządnego materiału. Każde źródło podaje że owe CD to kolejne solo Luniego ja natomiast podchodzę do tego stwierdzenia z nie lada rezerwą...

Zawartość "The Narration" jest bowiem bardzo problematyczna jak i napewno rozczarowująca, ale do rzeczy. Na album składa się trzynaście kawałków. "Intro" i "Outro" to męczący (prawie pięciominutowy!) słaby beat a "War Time" i "Get High" zostały po prostu podpieprzone z "Independence Day" (grrr). Zostaje więc dzięwięć nowych kawałków z czego na trzech wcale nie ma Luniego (smh). No cóż, aż chcę się człowiek głębiej zastanowić "co to ku**a jest!?". Opcje do wyboru są dwie. Albo jest to najsłabsza solówka jaką kiedykolwiek wydał Coleone albo jest to średnia kompilacja którą prezentuje. Tracklista z tyłu jednak opisuje wszystkie inne wystąpienia jako gościnne a więc nie pozostaje mi nic innego jak zakwalifikować "The Narration" do solowego dorobku Coleona. Krążek ten to po prostu nieporozumienie, żadna to solówka ani też kompilacja. To coś co nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego. Bo i owszem, jest tutaj kilka niezłych kawałków lecz nie tworzą one spójnej całości jako solo (niestety jako składanka również). Od razu omijam cztery ścieżki wymienione wyżej z wiadomych powodów. Następnie "Rock Out" to kawałek w całości Mob Figaz, "Gangsta's" należy do Keak Da Sneaka a "Cash In" to utwór 2wiceburga, Laroo i Lady Unique. Zatem zostają mi TYLKO cztery nowe kawałki Luniego które na dodatek wypchane są wystąpieniami gościnnymi. Z czystym sumieniem mogę polecić chociażby kawałek Mob Figazów gdzie raperzy nawijają jeszcze w swoim starym dobrym stylu czy Keaka - lecz nie na solowym projekcie Luniego! Cóż, "Ghetto Boyz" ma kompletnie oklepany znany sampel lecz raperzy spisuja się całkiem nienagannie. "After Me", "Friend Or Foe" czy "Wind Blow" to kawałki również na poziomie lecz do pełnowymiarowego albumu solowego to drastycznie za mało. Z całej płyty osobiście słucham tylko tych pięciu czy sześciu kawałków, reszta idzie ewidentnie do kosza. Dodam jeszcze że numer dwanaście "Explosive" to podkład Dr. Dre z albumu "2001" gdzie nawet nie zmieniono tytułu kawałka. Uhh naprawdę ciężko jest mi przebrnąć przez tę płytę a jeszcze cieżej jest mi zrozumieć po co Timless Ent. to wydało.

Oczywiście "The Narration" można kupić za groszę w internecie, jest nadal dostępna i bez wiekszego wysiłku można ją znależć. Szkoda jednak że prócz godnej dystrybucji nie zadbano też o zawartość płyty. Podsumowując, jako solówkę Luniego - można ją sobie darować, traktując jako kompilacje - zgrać te kilka niezłych kawałków na mp3 i zapomnieć że pochodzą z tej solówki. W innym wypadku można czuć się nieżle sfrustrowanym a i nawet oszukanym. Poza tym trzeba traktować ją bardzo kolekcjonersko i być zagorzałym fanem Monterrio bo inaczej nie wyobrażam sobie by ktoś mógłby wydać na nią nawet te pare groszy. Dzieki Bogu przygoda Luniego z Timeless Ent. nie trwała długo i rok pózniej wychodzi z albumem już godnym swojej rangi ufff.


wtorek, 27 sierpnia 2013

Luni Coleone - Total Recall CD (2000, Ideal Music Group)

Pierwsza płyta Luni'ego wydana bez wsparcia AWOL, a zarazem trzecia w jego dorobku artystycznym. Po dwóch latach od "A Million Words, A Million Dollars" Luni wypuszcza nowy materiał pod skrzydłami nowej wytwórni. Można powiedzieć że od tego krażka w życiu Lunasicca nadeszły wielkie zmiany, a najważniejszą z nich będzie napewno zmiana swojego pseudonimu artystycznego. Luni chcąc na zawsze odciąć się od starej wytwórni postanawia zmienić Lunasicca w Luniego Coleonea. Kolejnym nastepstwem zerwania z AWOL były oczywiście zmiany w personelu jaki gościł na krążkach Monterio. Ze starej ekipy jedynie Killa Tay postanowił wesprzeć Lunasicca na jego nowej płycie, resztę zastąpili głównie Devious i Mad Dog. Znaczącą rzeczą było również pozyskanie nowych producentów. Bo to właśnie od "Total Recall" zaczeła się przygoda Luniego z jednym z czołowych beatmake'erów z Sacramento Big Hollis'em.

"Total Recall" to całkiem zaskakująca pozycja w dyskografii Lunasicca, powodem tego jest właśnie jej sfera muzyczna. Bo to pierwszy raz kiedy na albumie Monterio, poza typową dla niego twardą produkcją znalazły się gangsterskie ballady. Oczywiście okreslenie "ballada" nie jest zbyt porządane jesli chodzi o płyty tego typu lecz fakt jest faktem. Do zrobienia podkładów zatrudniona została głównie dwójka producentów - Hugh Heff i Big Hollis (z przewagą na tego pierwszego). Muzyka jaką zrobili nie da się ukryć, w pewnym stopniu odbiega od standardów z płyt wydanych w AWOL. Znajdziemy tu oczywiście hardcorowe podkłady bez których krążki Luniego nie miałyby prawa istnieć lecz nie jest już to ten mroczny i niepokojący klimat do którego zostaliśmy przyzwyczajeni. Ponadto zdecydowano się jeszcze bardziej zmiękczyć album w niektórych momentach, stąd dostaliśmy takie kawałki jak "Shit Ain't Changed", "Dear Mama", "Thug Shit", czy nawet powiedziałbym pościelowy "All I Wanna Do". Są to naprawdę spokojne kawałki jeśli chodzi o zaproponowaną muzykę. Pokrzepiające jest jednak, że mimo tego muzycznego zróżnicowania sam Luni Coleone pozostaje taki jak był. Nawet na tych grzeczniejszych bitach Lunasicc nawija w taki sposób jakby miałby zaraz kogoś kropnąć. Dlatego fenomen "Total Recall" polega na tym że nawet jeśli ktoś nie przepada za spokojnymi podkładami to wokal, flow i charyzma Monterio sprawiają że nie jest to tak bardzo odczuwalne. Główna tematyka płyty to nic innego jak uprawianie gangsterki, pokazywanie kto jest prawdziwym czarnuchem, kasa, kobiety i wożenie się. Wyjątki stanowią "Dear Mama", czy "F.S" - skierowany wprost do Freddiego Smith'a, właściciela dawnego AWOL. Teksty swoją agresywnością nie odbiegają specjalnie od tych spotkanych chociażby na poprzedniej solówce więc jeśli o to chodzi napewno nikt się nie rozczaruje. Dodam jeszcze że "Total Recall" zaskoczyło mnie nie tylko samą sferą muzyczną, lecz niespodzianka kryje się także od strony technicznej płyty. Dokładniej mówiąc tyczy się ona miksu i masteringu, bo to chyba pierwsza i ostatnia solówka Luniego na której brzmienie jest tak wypolerowane. W tamtych czasach było to zarezerwowane raczej dla tych bardziej znanych wykonawców Zachodniego Wybrzeża. Takiej sytuacji są plusy jak i minusy. Dobrze że album ma porządne brzmienie i nic nie kłuje w uszy lecz z drugiej strony brak mu wiekszej dozy podziemnego charakteru. To, jak i umieszczenie na płycie tych wszystkich balladowych piosenek sprawia że to najmniej słuchany przeze mnie krążek od Luniego. Nie oznacza to jednak że materiał nie jest dobry, zdecydowanie polecam posłuchać...

"Total Recall" o dziwo zostało wydane aż trzy razy.  Pierwsze w Ideal  Music Group w 2000, drugie jako wydanie kolekcjonerskie "Total Recall Collector's Edition" w 2003 już przez Sicc-a-Cell i trzecie w 2006. Wydanie kolekcjonerskie pozbawione jest kawałków "F.S" i "Bad Behavior" z Big Lurchem. Zamiast nich na końcu płyty wstawiono "Me And My Bitch" oraz "Bluez Brotherz" z I-Rocciem, Smigg Dirtee i Ecay Uno - co oczywiście było kompletnie bez sensu. W końcu ostatnie z 2006 wydało Out of Bounds/Sicc-a-Cell. Wkładka jest okrojona ale tak na prawdę dużo z niej nie tracimy gdyż w wydaniu Ideal Music Group na stronicach książeczki nie zobaczymy zdjęć Luni'ego a same wielkie napisy reklam nadchodzących płyt. Do tego wydanie ostatnie na tyle okładki w końcu ma normalne tytuły a i samo CD okraszone jest twarzą Lunassica. Także może i warto mieć 1rst press'a natomiast wydanie Out of Bounds/Sicc-a-Cell stanowczo bardziej mi się podoba. Edycje kolekcjonerską za to można sobie totalnie darować. 


Ideal Music Group 2000



Out of Bounds/Sicc-a-Cell 2006 



piątek, 23 sierpnia 2013

Luni Coleone - Lunicoleone.com CD (2002, Sicc-A-Cell, Out Of Bounds)

To piąta solówka Lunie'go Coleon'a, druga wydana w Out Of Bounds i zarazem pierwsza na której nie ma nikogo ze starej ekipy AWOL. Nie wiem z czego wynikła owa sytuacja ale stan ten utrzymywał się przez dobrych pare lat zanim drogi WCM i Luniego na nowo się zeszły. Na poprzedniej "In the Mouth Of Madness" Killa Tay i Marvaless gościli w dwóch kawałkach, tutaj za kompanów Luni dobrał sobie Hollow Tipa i Mitchy Slicka (w tym samym roku Luni i Tip wychodzą także ze wspólnym projektem "Wanted Dead Or Alive"). Ze względu na to że w ręce wpadło mi w końcu pierwsze wydanie omawianego tytułu, pozwoliłem sobie rzucić jeszcze raz uchem na tę solówkę.

"Lunicoleone.com" to jakby kontynuacja wydanej rok wcześniej "In The Mouth Of Madness". Prócz kawałków o uprawianiu gangsterki dostajemy jeszcze kilka treści o innych rzeczach jakie pragnie przekazać nam Monterrio na kolejnej solówce wyprodukowanej w całości przez Big Hollisa. Jest hardcorowo i twardo Luni nie zawodzi, charakterystyczny flow dodaje tylko pazura do niezłych tekstów a płyta merytorycznie jest bardzo ciekawa. Moją uwagę zwracają ostre i pesymistyczne kawałki jak "End Of The World" czy naprawdę mocne "Fucc Life". Nie zabrakło również numeru o obchodzeniu się z kasą w "Get That Feddy", o lojalności w "Got Yo Back" czy o wypatrywaniu lepszego jutra w "Better Days". Większość płyty jednak skupia się na pokazywaniu swojej hierarchii na ulicy oraz rozprawianiu się z wrogami i palantami, dlatego też takie utwory jak "Ride Da Beef" czy "All On Da Line" to kręgosłup każdego albumu Lunasicca. Bardzo dobrze odnajdują się na albumie zaproszeni goście. Płyta wyszła naście lat temu więc był to najlepszy okres jeśli chodzie o nawijanie i styl. Naprawdę przyjemnie jest posłuchać choćby Messy Marva gdy ten jeszcze nie zaczął zasypiać za mikrofonem albo Hollow Tipa w szczytowej formie. Big Hollis równiez nie zawiódł i stworzył podkłady w pełni charakteryzujące jego styl. Dziwić mogą natomiast gitarowe wstawki które zastosowano w "Can't Fuck With Us" z Mac Dre. Z początku nie byłem przekonany do tego kawałka lecz z czasem odkryłem w nim fajny imprezkowy potencjał. Od strony muzycznej nie mam się do czego przyczepić. Minusów możemy się za to doszukiwać od strony technicznej. Bo niestety czasem produkcje Hollisa cierpią na braki w obróbce dźwięku a na "Lunicoleone.com" jest to nad wyraz słyszalne. "Ghetto Prayer" np. jest tak stłumiony że (z ubolewaniem) omijam ten numer. Słuchając płyty spodziewać się trzeba też zmian poziomu głośności więc co jakiś czas jest się zmuszonym do balansowania volumem. Przyznam że jest to odrobinę męczące. Całemu materiałowi przydałby sie lepszy mastering by wyciągnąć z muzyki więcej emocji choć nie jest on konieczny by poczuć klimat płyty.

Pierwsze oryginalne wydanie wychodzi w 2002. Znajdziemy tu trzystronicową poligrafie w środku której znajdziemy creditsy i kilka fotek Luniego. Samo CD również posiada obrazek. Wersja wznowiona (2008) za to pozostawia nam wiele do życzenia. Z wierzchu płyta cieszy oko, zdjęcia z przodu i z tyłu to te oryginalne pochodzące z pierwszego pressa, dopiero gdy zajrzymy do środka czeka nas wielki zawód. Tak jak można pochwalić reedycje "Total Recall" to przy wydawaniu "Lunicoleone.com" ktoś był niespełna rozumu. Dostajemy pojedynczą wkładkę na której poza reklamą kolejnej reedycji Luniego nie ma NIC. Nie uświadczymy tu ani spisu tytułów ani informacji kto zajmował się produkcją. Jakby tego było mało to CD wygląda jak bootleg i na nim również nie zobaczymy tracklisty. Dopiero wkładając płytę do zgrania znajdziemy ją w bazie danych i tytuły wyświetlą nam się w programie rippującym. Nie polecam reedycji lecz niestety tylko ta dostepna jest w internetowych sklepach. Pierwsze wydanie zaś mega trudno dostać. 


                                         2002


                                          2008








Killa Tay - Flood The Market CD (2005, High Powered Etertainment)

Cóż, mam rok 2013 i na pozór może to dziwić gdyż "Flood The Market" to ostatni solowy album Taya wydany na twardym nośniku. W rzeczywistości jednak gdy zbierzemy do kupy wszystkie solówki, albumy kolaboracyjne czy też grupowe, zobaczymy że Killa Tay przez cały czas swojej działalności nie próżnował. Nie będę oczywiście tutaj wymieniał całej dyskografii ale jest tego dużo. Od ostatniego kontrowersyjnego "Thug Religion" mijają aż cztery lata. Widać że reprezentant WCM długo zastanawiał się jak ma wyglądać jego kolejny solowy krążek. Po ostatnich wybrykach w głębokiej wierze i z Bogiem na czele tym razem postanowił wrócić do starego dobrego gangsta shitu. Tytuł "Flood The Market" czyli "zalać rynek" (muzyczny) pewnie niezbyt dobrze się kojarzy fanom rasowej gangsterki. Jednak jestem przekonany że Caponeowi nie chodziło o zaistnienie na szczytach mainstreamowych list przebojów a o zdrową konkurencję na Zachodnim Wybrzeżu. Z nową wytwórnią i z nowym producentem Killa Tay atakuje sklepowe półki...

Na początek kilka słów o samej wytwórni, bo zapewne do wydania "Flood The Market" nigdy by nie doszło gdyby Capone nie spiknął się dawno temu z Johnem Silvą. Wtedy początkujacy producent został po prostu namówiony przez Killa Taya do założenia własnego labelu i tak z inicjatywy obu panów powstało High Powered Ent. (nie mylić z wytwórnią Hi Power Ent. od Mr. Capone-E). CEO jak i nadworny producent J. Silva zrobił na omawiany album wszystkie kawałki prócz ostatniego. Oczywiście, czasy "Mr. Mafioso" czy "Snake Eyes" dawno minęły i produkcja również poszła do przodu (cholera w końcu to już 2005'). Dlatego po "Flood The Market" należy muzycznie spodziewać się nieco innych klimatów niż po klasykach z poprzednich lat. Atmosfera w kawałkach zrobiła się znacznie lżejsza i po mrocznych  mobbowych brzmieniach została jedynie cienka warstwa kurzu. J. Silva to bardzo utalentowany producent, posiada swój charakterystyczny styl a jego podkłady cechuje spora melodyjność która szybko wpada w ucho. Tyczy się to zarówno tych lekkich jak i tych cięższych pozycji. W jego numerach wiele się dzieje a użyte instrumenty brzmią oryginalnie. Gdy usłyszałem jego bity pierwszym słowem jakie narzuciło mi się na myśl było "świeżość". Cieszy również to że płyta jest spójna muzycznie i mimo swej melodyjności nie traci pazura, Silva skrzętnie przechodzi ze spokojniejszych melodii ("Respect My Gangsta, "Westside Bangin", "Money World") do tych agresywniejszych ("Get This Money", "Hot Shit", "Mobb Moves" czy "Only God Can Judge"). Wszystko buja jak należy a jakości dźwięku nie powstydziłby się żaden znany major label. Klasy również można upatrywać w samym gospodarzu "Flood The Market". Killa Tay pozostaje taki jaki był - genialny flow, niebanalne rymy i odpowiednia tematyka, czyli wszystko to za co kochamy członka West Coast Mafia. Rok 2005 był też powrotem masy gości których na poprzedniczce była tylko garstka. Tutaj wraca stara formuła dlatego album zalany jest występami gościnnymi. Widać że High Powered Ent. chciało wydać tę płytę z rozmachem tak jak to robiło stare dobre AWOL (bo kogo tu nie ma). Stawili się wszyscy którzy na Zachodnim Wybrzeżu mają już wyrobioną pozycje, są wysocy rangą lub po prostu to legendy. Pomijąc występy żółtodziobów i niepotrzebnego tutaj Juvenile'a (swoją drogą skąd on tu sie wziął?) wszyscy trzymają swój wysoki poziom..

Killa Tay wracając po czterech latach swoją solówką po raz kolejny udowodnił że potrafi wydać album godny swojej pozycji. Poza tym chce zwrócić uwagę na to że obrany patent raper-producent w przypadku tego artysty sprawdza się idealnie. Poprzednie solo produkował w pełni BC, tutaj (poza ostatnim trackiem) J. Silva. Capone idąc za ciosem na początku 2013 wypuszcza "The One and Only" które również zostało oddane w ręce tylko jednego człowieka - West Coast Stone'a. Niestety trzeba było czekać aż osiem lat zanim Tay postanowił się zebrać na kolejne pełnowartościowe solo. "The One and Only" dostepne jest jak na razie jedynie w wersji cyfrowej i nie wiadomo czy będzie dystrybuowane na szerszą skalę w wersji fizycznej. Jak wspomniałem "Flood The Market" to ostatni album artysty jaki został wytłoczony na płycie. Nic nowego jeśli powiem że album jest nie do dostania za normalne pieniądze. Polecam.














wtorek, 20 sierpnia 2013

Killa Tay and Laroo Tha Hard Hitta - Fuckin With the Mob is A Privilege CD (2009, Timeless ENT)

Ten projekt był dla mnie kompletnym zaskoczeniem i to całkiem mega pozytywnym, i wcale nie chodzi mi o to że takie duo jak Tay i Roo wydali wspólną płytę. Chodzi o to że gdyby nadal istniało AWOL records pewnie tak w tych czasach wyglądałyby płyty wydawane przez ten label. Mimo iż projekt podpisany jest jako płyta dwóch raperów można raczej śmiało stwierdzć iż jest to VA, gdyż tak na serio obaj panowie razem figurują na tylko sześciu pozycjach z piętnastu. Cały album to nic innego jak cała ekipa dawnego AWOL zebrana znowu razem i nagrywająca stary dobry "mob shit". Jedynie kogo nie ma to Lil Ric, ale o ile się nie mylę ten w tym czasie siedział za kratkami. Prócz gospodarzy mamy oczywiście C-Bo, Marvaless, KJ, Luni Coleone, Pizzo i Missippi oraz kilku innych gości skonektowanych z ekipą.

Cóż, jeśli chodzi o muzykę to nie znajdziecie tutaj Mike'a Mosley, Ric Rocka czy DJ Darryla, aż tak dobrze nie będzie. Jest za to Traxx FDR w miarę początkujący producent, zrobił on tutaj trzynaście kawałków z piętnastu (dwa należą do WCM). Od razu trzeba powiedzieć że to co charakteryzuje "Fuckin With The MOB.." to bardzo nowoczesne brzmienie. Jest ono całkowicie inne niż to co dotychczas można było usłyszeć na projektach Taya czy Laroo. Ogromnym plusem jest natomist to że Traxx FDR wybiega w przyszłość zabierając przy tym ze sobą oryginalność i styl. Gdy miałbym jednym stwierdzeniem opisać muzykę na tym LP to do głowy przychodzi mi coś w stylu "futuristic mob shit". Bo oparte w dużej mierze o syntetyczne dźwięki podkłady w pełni oddają mobbsterski klimat i zachowują nienaganny charakter całej ekipy WCM. Czy to chodzi o te lżejsze imprezkowo-klubowe akcenty czy o typowe gangsterskie gówno - niemalże każdy track to banger. Co ważne płyta twardo trzyma się westcoastowego brzmienia a granica między syntetykami a przyjemniejszymi instrumentami jest odpowiednio postawiona. Dalej album zaskakuje już samym konceptem rodem z AWOL. Mamy nawet follow-up do starych czasów w postaci kawałka "Dosia" na którym rapują nie kto inny jak właśnie Killa Tay, Luni Coleone i KJ. Może i atmosfera na płycie nie jest aż tak bardzo hardcorowa jak na zasłużonych klasykach sprzed lat to nie można odmówić jej zadziorności i pazura. Tematyka płyty oczywiście nie odbiega od standardowej jaką zawsze serwuje ekipa WCM gdy połączy razem siły. Jedynie kawałek "The Pain" odstaje od całości, jest to bardzo życiowa solówka Killa Taya. Jakoś nie specjalnie pasuje mi ona na ten album. Jest dla niego za spokojna i mało reprezentatywna. Tekstowo nie mam nic do zarzucenia całości. Wszyscy zrobili to co do nich należy. Potknięć można doszukiwać się u nowicjuszy zaproszonych na album lecz ich udział jest tak niewielki że nawet się na to nie zwraca uwagi. To też jest kolejnym ogromnym plusem tego krążka - znikoma ilość gości z poza. Krążek zdominowany jest przez weteranów i nawet Missippi dostał trzy refreny!

Słuchając "Fuckin With The MOB.." po prostu czuć że wszyscy nadal tworzą jedną wielką rodzinę i ma się wrażenie jakby to była końcowka lat 90'. Właśnie dlatego ten album jest taki specyficzny i moim zdaniem bardzo ważny. Nie wiadomo czy kiedykolwiek takie wydarzenie się powtórzy. Dla fanów starych czasów i całego West Coast Mafia pozycja na pewno obowiązkowa. Natomiast jeśli ktoś dopiero zapoznaje się z wydawniczą historią Zachodniego Wybrzeża i nie do końca podchodzą mu ciężkie klasyki weteranów z AWOL, to bez obawy może sięgnąć po ten projekt. Starzy wyjadacze na nowym brzmieniu wypadaja równie kozacko.

Na koniec kilka słów odnośnie dostępności płyty. Jak to na Zachodnim Wybrzeżu bywa (i co jest bardzo denerwujące) małe wytwórnie wypuszczają równie mały nakład. Tym razem w przypadku Timeless Entertainment mamy tę samą sytuację. Plyta została rzucona do sklepów, szybko wukupiona i żeby ją gdziekolwiek dostać graniczy z cudem. Mimo wszystko zachęcam do kupna.









czwartek, 18 lipca 2013

Mister D.O.G. - Streets Of Tha Tac CD (2010, Bow Wow Records)

Reprezentant Tacomy w Stanie Washington w 2010 roku postanowił wydać na świat w końcu swoje kolejne solo. Mimo że raper działa na scenie prawie dwie dekady to zdążył wydać zaledwie trzy płyty "Wet" w 1998, "Ghetto Politics" w 2000 oraz właśnie "Streets Of Tha Tac". Jakiś czas przed wydaniem tego ostatniego D.O.G. w tym samym roku postanawia też wydać wznowioną wersje swojego debiutu ze zmienioną okładką i kilkoma bonusowymi utworami. Poza tym Bow Wow Records zdażyło jeszcze wypuścić dwie składanki sygnowane przez Mister D.O.G.a - "North West Ridin' w 2001 oraz "Backstreets And Boulevards" w 2006. Czyli można w sumie stwierdzić że coś się dzieje ale nie za wiele. Od razu zaznaczam że nie zamierzam grzebać w płytowej przeszłości Mister D.O.G.a i skupię się na ocenianiu go jedynie przez pryzmat "Streets Of Tha Tac".

Patrząc na okładkę albumu widzimy krótko ściętego gościa. Przymrużone oczy i groźna mina zdają mi się mówić że Mister D.O.G. to hardcorowy mc. Również ton w jakim zachowana jest poligrafia sugeruje mi że mam do czynienia z raczej ciężkimi klimatami. Niestety, w tym wypadku przysłowie "nie oceniaj książki po okładce" (tu albumu) bardzo pasuje do tej recenzji. Zacznę więc od samego gospodarza. Nie będe owijał w bawełne i od razu napiszę - Mister D.O.G. to bardzo przeciętny rapper. Co u artysty z tak długim stażem może nieco dziwić. Nie wiem jak to wyglądało kiedyś ale na "Streets Of Tha Tac" D.O.G. nie wybija się niczym co by mogło go odróżnić od tysięcy innych przeciętniaków chcących zostać raperami. Proste rymy, oklepane linijki i zwroty to tutaj standard. Można by przymknać oko i wybaczyć to reprezentantowi Tacomy gdyby ten w zanadrzu posiadał chociaż odrobinę charyzmy i urzekał głębszą, agresywniejszą barwą głosu. Niestety, może i D.O.G. wygląda na pitbulla to glosik ma jak ratlerek. Irytują rownież kompletnie banalne teksty oraz sposób w jaki wypluwa rymy. Apogeum tego stanowi kawałek "Dear Dad" gdzie żale w kierunku ojca zamiast chwytać za serce brzmią po prostu komicznie. Jakby tego było mało, sama koncepcja płyty również nie należy do oryginalnych. Dostajemy zestaw typowych tematów na typową rapową płytę. Jakby za mikrofon złapali się nakręceni małolaci z zerowym doświadczeniem w rapgrze. Jedynie powolywanie się na przynależność do gangu Crips nadaje tej płycie nieco charakteru. Żeby nie było jednak tak strasznie beznadziejnie "Streets Of Tha Tac" ma całkiem niezłą oprawę muzyczną i mnóstwo gości którzy zawsze lepiej brzmią niż nasz gospodarz. Crooked I dał nam dwa popisy, jest Snoop Dogg, Kokane, koledzy z Wash House czyli grupa Certified, Mistah F.A.B., śpiewak Matt Blaque, Key Loom i inni. Wypełniaja oni znaczną część albumu i to dzięki nim zachowuję on jakąś przyzwoitość. Jeśli chodzi o muzykę, w większości usłyszymy tutaj klimaty nawiązujące do westcoastowego mainstreamu z początku pierwszej dekady nowego millenium. "It's Nothing" do złudzenia przypomina oszczędny (ale z jajem) beat od E-A-Ski a "Criptastic" to istna zrzynka z Battlecata. Prócz West Coast Stone'a producenci są praktycznie nieznani więc oszczędze sobie wymieniania ich. Ważne jest że na większości wyprodukowanych podkładów spisali się naprawdę bardzo dobrze i tego trzeba się trzymać. Po plusach znów jednak następuje spadek, tym razem w sferze masteringowej. Może i się czepiam ale jeśli juź muszę słuchać rymów Mister D.O.G.a to niech chociaż wszystko brzmi wyraźnie. W niektórych kawałkach wokal niestety ginie na tle beatu, jest po prostu za cicho. Najbardziej odczujemy to w "Hilltop" gdzie ledwo słychać co D.O.G. nawija do tego jeszcze stopa jest tak wywindowana że aż przeszkadza w słuchaniu. Szkoda bo to jeden z lepszych kawałków na albumie (do tego w refrenie zastosowano talk box).

Dobra już zostawiam to że "Ya'll Dont Know" pochodzi ze wspolnej plyty Luni Coleon'a i Cool Nutz'a. "Streets Of Tha Tac" dostaje ode mnie po łbie choć szczerze chciałbym by to wygladało inaczej. Głównym powodem jest oczywiście sam Mister D.O.G. Rapper z Tacomy nie pokazał mi nic konkretnego nic co by zatrzymało mnie przy nim na dłużej. Bije od niego przerażająca banalność i schematyczność która zarezerwowana jest dla żółtodziobów a nie dla mc który na scenie jest już weteranem. Teraz zabrzmi to pewnie zaskakująco ale album jest wart posłuchania, chociażby dla samej muzyki czy nawet zaproszonych gości. Bo gdy zrzucimy Mister D.O.G.a na dalszy plan i skupimy się na otoczce i klimacie robi się całkiem ciekawie. Wsłuchując sie w dźwięki "Streets Of Tha Tac" wrócimy wspomnieniami te kilka lat wstecz. Wtedy weźmie nas spory sentyment i coś będzie sprawiać że bedziemy chcieli trzymać na repeacie jak nie całą płytę to napewno jej większą część...









czwartek, 4 lipca 2013

C-Bo - One Life 2 Live CD (1997, AWOL)

Po recenzji "Tales From The Crypt" postanowiłem zabrać się za kolejną chronologicznie solową płytę Shawna. Jak widać na "One Life 2 Live" fani musieli czekać aż dwa lata. Jest to wystarczająco dużo czasu by muzyczne trendy mogły się odrobinę pozmieniać. W przypadku takiego rapera jak C-Bo jest to istnie fenomenalne zjawisko że każda wydana płyta różni się nieco od siebie przy czym jakość materiału pozostaje na wysokim poziomie. Trzecie LP rapera z Sacramento przynosi całkiem spore zmiany jeśli chodzi o sferę muzyczną oraz o towarzyszący płycie rozmach. Widać że poprzednie solo ugruntowało dobitnie pozycję Shawna na scenie i przyniosło mu należyty szacunek, dlatego teraz przyszedł czas na odrobinę rozluźnienia...

Cóż, bez ogródek mogę stwierdzić że "One Life 2 Live" to album G-Funkowy, jedyny G-Funkowy jaki w ogóle  C-Bo wydał na świat. Do tytułu tego predysponuje go przede wszystkim muzyka. Ta zaś należy do dwójki utalentowanych producentów o pseudonimach/imionach - DJ Darryl i Mike Mosley (obaj ściśle wspołpracujący z AWOL w latach jej świetności). O ile na płycie można znależć z dwa może trzy cięższe motywy tak reszta to już typowe bujające g-funkowe melodie, niejednokrotnie wsparte śpiewanymi wstawkami od Missippiego. Jeśli zaś chodzi o C-Bo i warstwę tekstową to tylko odrobinę poszerzył listę tematów i poza typową gangsterką usłyszymy nieco o imprezie i paniach ("Club Hoppin") oraz o życiu w dostatku w "Livin Like a Hustler Part 2". Styl Shawna nie zmienia sie tutaj jakoś diametralnie więc nadal w jego rymowaniu czuć akcenty starej szkoły. Kolejna sprawa dotyczy personelu pojawiającego się na albumie, bo od tej pory zaczęło robić się naprawdę tłoczno. W aż sześciu utworach pojawia się Lunasicc, w trzech Marvaless, również w trzech usłyszymy Maniaca a po jednorazowym udziale dostajemy od Mac Malla, B-Legita, Da Misses i Big Lurcha. Dodam że liczba tracków podobnie jak na poprzedniczce rownież nie jest wygórowana. W sumie na dwanaście tytułów numer jeden to jakby intro a "I Can't See The Light" pojawiło sie już na krążku Marvaless rok wcześniej, więc tak naprawde dostajemy tylko dziesięć pełnych nowych piosenek. Te dziesięć tracków wystarczy jednak by poczuć g-funkowy charakter płyty i moc ostrych, hardcorowych tekstów. Mały niesmak budzić może wykorzystanie jednej zwrotki z poprzedniej płyty ale na nowym podkładzie wypada ona równie elegancko. Która to zwrotka i gdzie została wstawiona odkryjecie sami gdy będziecie zapoznawać się z dyskografią C-Bo...

"One Life 2 Live" jest albumem dla wszystkich sympatyków westcoastowych brzmień, nie tylko dla zagorzałych fanów Sacramento. Inna sprawa jeśli ktoś w ogóle nie przepada za C-Bo i jego ekipą. Album wychodzi tylko raz nie było żadnych wznowień. Do niedawna ogólnodostępny powoli zaczyna wychodzić z obiegu. 










środa, 3 lipca 2013

C-Bo - Tales From The Crypt CD (1995, AWOL)

Mamy lata 90'' a więc czasy w których muzyka rap nakręcała koniunkturę, święciła triumfy a każda wydana płyta miała w sobie klimat którego się nie zapomina. To w tych właśnie czasach raperzy z Zachodniego Wybrzeża budzili największe kontrowersje ze względu na charakter płyt i treści w nich przekazywane. Mimo wtedy większej popularności innych wydawnictw w kanon ten wpisuje się również "Tales From The Crypt", drugi długogrający album C-Bo (wcześniej w 1993' ukazuję się debiut "Gas Chamber" a potem tylko EP'ka "The Autopsy"). To właśnie ten krażek został okrzyknięty klasykiem gangsta rapu i traktowany jest jako pozycja kultowa w płytowym dorobku Shawna Thomasa.

Nie da się zaprzeczyć że "Tales From The Crypt" ma w sobie to coś szczególnego, to coś do czego ma się sentyment i wraca z miłą chęcią. Generalnie, teksty na "Tales.." skupiają się na tym o czym modne było wtedy rapować lecz przede wszystkim odzwierciedlaja one tamtejszą codzienność Californijskiego życia. Takie słowa jak "paranoia", "lunatic" czy "psycho" były często wykorzystywane w tekstach raperów Zachodniego Wybrzeża do opisu stanu rzeczy. Nie inaczej jest tutaj. Większość albumu mówi więc o zabijaniu, gloryfikuje posiadanie broni i niechęć do władz. Z drugiej jednak strony przedstawia młodego czarnego afroamerykanina który próbując wybić się i przetrwać jest zmuszony do robienia tych wszystkich rzeczy. Mimo że tematycznie płyta nie odbiega od większości wtedy wydawanych krążków to Shawn wybija się na niej charyzmą, niezłymi rymami i ciekawymi opisami. Tracklista przedstawia nam dwanaście utworów z czego w sumie tylko osiem to konkretne kawałki C-Bo (wliczając "Free Style" to dziewięć). Bo gdy odliczymy "Intro" i już znane "Groovin On a Sunday" (tu w wersji "radio") z poprzedniego albumu zostaje dziesięć a "Stompin' In My Steel Toes" w pełni należy do Marvaless. Nie ukrywam czuć pewien niedosyt i chciałbym aby płyta była dłuższa lecz ten mały mankament rekompensuje mi atmosfera albumu którą zawdzięczamy w dużej mierze starym ciężkim Westcoastowym beatom. Niskie basy, twarde stopy, typowe piszczałki i mnóstwo wykręconych dźwięków to dzieło takich producentów jak DJ Daryl, D-Wiz, Mike & Sam oraz Rodney. Można powiedzieć że produkcja jest typowa jak na tamte czasy więc trudno się rozczarować.

"Tales From Da Crypt" będzie na pewno bardzo ważnym albumem dla kogoś kto wychował się na muzyce Zachodniego Wybrzeża lat 90'. Gdy inne płyty tamtego okresu zostały dawno przejedzone i chęci na odkurzenie ich są znikome tak "Tales.." przechodzi nienagannie próbę czasu i za każdym razem gdy ją odpalam czuję ten sam klimat i emocje.

Album wychodzi tylko dwa razy, oryginalnie w 95' w AWOL oraz w 2002 już w West Coast Mafia i jak się można domyślać oba releasy różnią się nieco poligrafią. Wydanie wznowione posiada zmienioną tylną okładkę oraz inne zdjęcie na CD. Muszę przyznać że druga edycja wygląda nieco lepiej gdyż ciemno-granatowa grafika na całej okładce tworzy spójniejszą kompozycję niż zielone akcenty w wydaniu oryginalnym. Obie płyty jak to w takim wypadku bywa są mega trudne do zdobycia więc trzeba być wytrwałym w poszukiwaniach. Polecam.





Mr. Sicaluphacous - The Unda Dogs The Soundtrack CD (2001, Merciless Westbound Records)

No cóż, niby powinienem dla tego albumu zrobić odzielną zakładkę lecz ze względu na to że jest on  prezentowany przez weterana z Oakland, tam też ląduje. Mr. Sicaluphacous to nie kto inny jak wszystkim dobrze znany Keak Da Sneak. Który tutaj przedstawia nam składankę "The Unda Dogs", do filmu o tym samym tytule. Czy takowy film w ogóle wyszedł na światło dzienne nie wiem bo niestety nie udało mi się jak dotąd znaleźć jakiejkolwiek informacji potwierdzającej jego byt. Z wkładki do płyty dowiadujemy się jedynie że obraz ten ma dopiero się ukazać. Najpesymistyczniej mówiąc może być i tak że Merciless Westbound dało pod tym względem plamę i dostaliśmy ścieżke dźwiękową do nieistsniejącego filmu. 

Jakoś nigdy nie przepadałem za soundtrackami czy kompilacjami z Bay gdyż wiele z nich robionych jest po prostu na siłę. Nie dość że kilka kawałkow jest risjklowanych to jeszcze uszy mogą nam zwiędnąć od kiepskiego masteringu nie wspominając już o ubogiej szacie graficznej. Z "The Unda Dogs" sprawa na szczeście przedstawia się dużo lepiej. Szczerze, to nawet byłem zaskoczony jak profesjonalnie zostały potraktowane pracę nad tym projektem. Najpierw chcę zwrócić uwagę na dwa najbardziej rzucające się w oczy/uszy atuty tego dzieła. Po pierwsze - nie ma tu żadnych powtarzanych kawałków z innych albumów, wszystkie zostały nagrane specjalnie na ten. Po drugie i co mnie bardzo zdziwiło - poza trzema trackami głównym producentem tej kompilacji jest sam One Drop Scott. Ten One Drop Scott który zrobił kawał dobrej roboty tworząc muzyke na najlepsze albumy z wytwórni AWOL. Kto miał styczność z tym osobnikiem wie że koleś po prostu nie daje lipy. Styl Scotta jest hardcorowy i surowy, nie bez powodu pod jego beaty nagrywali tacy raperzy jak Killa Tay, C-Bo czy Guce. Na "The Unda Dogs" jego produkcje nie mają jakoś specjalnie mobbowych akcentów lecz to nadal dobre thuggowe podkłady. Poza tym slychać że Scott ma dobre wyczucie i postarał się o to by dany podkład pasowal do stylu danego rapera. Znaczna część albumu to uliczne klimaty z których miejscami wyłania się jakaś lżejsza nuta do której głównie nawija się o paniach. Zaskakuje dobór zebranych artystów. Bo patrząc na tracklistę wygląda to tak jakby Merciless Westbound zebrało śmietanką całkiem niezłych kotów wrzuciło ich razem do jednego studia i kazało nagrać porządny album. Poza wiadomym głównym udziałem Keak Da Sneak'a zaskoczeniem są dla mnie Lil Ke i Mad Max (pierwszy skład Thugg Lordz) oraz Phats Bossi (pierwsze The Regime). Wspominam o nich celowo bo tak naprawdę rzadko mieliśmy ich okazje usłyszeć gdziekolwiek, a tu ich udział jest naprawdę spory. Również większość gości pojawia się na albumie więcej niż tylko raz. Poza wyżej wspomnianymi w projekcie między innymi uczestniczyli - Jayo Felony, Killa Tay, Mac Dre, T-Luni, Harm czy nawet Crooked I ze Steady Mobbn. Więc jak widać jest kogo słuchać.

Oczywiście "The Unda Dogs" to nie jest jakiś kultowy soundtrack przy którym opadnie nam szczęka lecz jest to porcja solidnej muzyki z Bay. Napewno należy się pochwała dla Merciless Westbound Records za to że potrafili odpowiednio to zrealizować i wydać. Kolejna rzecz za którą powinno sie zwrócic uwagę to duży udział Lil Ke, Mad Maxa i Phats Bossiego. Przypomnę że ci pierwsi dwaj pod nazwą Thugg Lordz wydali tylko jeden grupowy album zatytułowany "Regime Religion" (przód okładki zdobi wielkie logo smoka). Niestety, krótko po wydaniu albumu Lil Ke i Mad Max rozwiązują grupę, słuch po nich ginie a nazwę grupy przejmują C-Bo z Yukmouthem.





piątek, 31 maja 2013

Hollow Tip - Ghetto Famous CD (2004, Real Talk Ent.)

Jak wiadomo Hollow Tip poza "Mercenary Life" w 2004' wydaje jeszcze jedno solo. Zachęcony poprzednimi dokonaniami Markusa Shieldsa postanowiłem nabyć dotąd mi kompletnie nieznane "Ghetto Famous". Nie wychodzi jednak ono w Mercenary Ent. lecz w Real Talk Ent. (podobnie jak recenzowany już album Brotha Lynch Hunga & Mc Eihta "The New Season"). Jak to w każdej wytwórni bywa, związani z nimi wykonawcy zostają w nich na dłuższą lub krótszą chwilę. W przypadku Tipa w grę weszła ta druga opcja. Od wydania "Ghetto Famous" do "Mercenary Life" minęło zaledwie kilka miesięcy. Na pewno nakład pracy nad tymi albumami był czasochłonny a terminy wydawnicze goniły. Zdaje mi się że Markus mając podpisany kontrakt z Real Talk, bardzo śpieszył się z nagraniem dla nich omawianego tytułu...

Powszechnie wiadomo że pośpiech jest nie wskazany, szczególnie jeśli chodzi o wydawanie muzyki. Wiele rzeczy jest nieprzemyślanych a potem artyści dziwią się że nakład nie schodzi. Przypuszczam że w tym wypadku, w natłoku pracy i z chęcią szybkiego oddania materiału Markus zgubił gdzieś swoje wyczucie dobrego smaku, czego wynikiem jest - "Ghetto Famous". Kreep, to producent który zawsze wrzuci jeden lub dwa podkłady na płytę Hollow Tipa. Tutaj zaś odpowiedzialny jest za wiekszość numerów. Prawda jest niestety taka że Kreep to w sumie bardzo przeciętny beatmaker któremu czasem uda się zrobić coś porządnego. Tak jak na poprzednich płytach Hollow Tipa jego produkcje były całkiem ok i dało sie je spokojnie przesłuchać, tak z "Ghetto Famous" poradził sobie co najwyżej na ocenę trzy z minusem. Głównym powodem jest to że Kreepowi brakuje podstawowej rzeczy jaką mają inni, lepsi producenci od niego - wyobraźni. Jego prace są proste, mają prostą aranżacje dlatego jeśli nie posilą się jakimś dobrym samplem, ciekawym dźwiękiem, instrumentem etc. to nic z nich dobrego nie wyniknie. Kreep na tej płycie skacze od poziomu bardzo niskiego do całkiem naprawdę porządnego. Cieszyłbym się gdyby większość brzmiała np. jak takie "Niggaz Gon' Die" (które o dziwo jest tutaj muzycznie najlepsze) lecz niestety nic z tego. Całkiem asłuchalne "Wartime" nie przechodzi nawet przez moje głośniki a przeciętne "Fo My Enemies" czy "In My Lifetime" rzadko w nich bywa. Oczywiście podkłady Kreepa mogą się podobać innym lecz dla mnie większości z nich brakuje jakości i po prostu polotu. Konsoletę obsługiwało jeszcze kilku innych panów (jest nawet Baby Bubb) lecz ich poziom również nie jest jakiś wygórowany. Czasem mam jednak wrażenie że to nie tylko wina samej produkcji ale też masteringu doprowadziła do tego całego muzycznego niezadowolenia. Bo zdarza się i tak że gdy bit jest całkiem ok, to brzmi jakoś dziwnie plastikowo ("We Ride", "We Get The Money"). Naprawdę, z początku ciężko mi było przekonać się do tego albumu, dopiero po dłuższym słuchaniu coś tam zostaje w głowie i zaczyna powoli się wkręcać. Szkoda jednak że nie jest to spowodowane panującym klimatem i charakterem płyty lecz po prostu ilością odtworzeń. Śmiało mogę powiedzieć że gdyby to nie było dzieło Hollow Tipa raczej szybko bym o tym projekcie zapomniał. No i właśnie, a jak się nam prezentuje sam gospodarz? Na pewno w kwestii nawijania prezentuje wyższy poziom niż Kreep w kwestii robienia bitów. Jest on jednak niższy niż na wydanym kilka miesięcy później "Mercenary Life". Fanów Markusa na pewno zadowoli fakt że płyta nie jest aż tak monotematyczna jak jej następca. Oczywiście są tutaj przechwałki i inne tego typu rzeczy lecz większość płyty zachowana jest jeszcze w starej dobrej gangsterko-ulicznej tematyce. Ogólnie, nie ma tu jakiegoś strasznego zawodu ze strony Hollow Tipa choć wiadomo mogło być ciut lepiej. Można mieć za to pretensje do Mic C który totalnie zamulił w "It's Real" i ledwo coś tam bełkocze. Gości nie ma zbyt wielu bo poza The Mercenaries i właśnie Mic C pojawiaja się tylko Spice 1 i Freako z The Ghetto Starz. Ten ostatni stworzył świetne duo razem z Tipem w jednym z najlepszych kawałków na albumie "Back Then".

Cóż, "Ghetto Famous" w moich uszach nie wypada najlepiej, głównym powodem jest po prostu kiepski dobór muzyki. Gdyby Hollow Tip zrobił rzetelną selekcję podsuwanych mu bitów dostalibyśmy zapewne kolejną zajebistą płytę z North Highlands. Poza paroma wyjątkami produkcja jest na tyle przyzwoita że kawałki mogą bez problemu przelecieć w odtwarzaczu, jest nawet kilka numerów bardzo dobrych, lecz dla mnie to jednak za mało. Brak tej płycie jakiejś większej dozy vibe'u rodem z Sactown. Da się posłuchać lecz Hollow Tip ma tuzin lepszych płyt przy których spędzony czas wykorzystamy bez popadania w rozterki...

Oryginalnie album wychodzi w 2004', gdzieniegdzie pojawia się jeszcze za przyzwoitą cenę. Głównie dla dozgonnych fanów Hollow Tipa.







poniedziałek, 27 maja 2013

Killa Tay - Thug Religion CD (2001, Real Life/Blueprint Records)

Od wydania swojego debiutu Killa Tay wędruje od wytwórni do wytwórni. Pierwotnie omawiana pozycja miała wrócić do rdzennego AWOL records, lecz ze względu na jakieś niedogodności biznesowe do tego nie doszło. Zdegustowany współpracą z poprzednikami, w rok po wydaniu świetnego "Snake Eyes" Tay Capone zdecydował się wydać album niezależnie pod skrzydałami własnego labelu Real Life Mob Entertainment. Podjęcie tych drastycznych kroków zaowocowało także zmianą w samym artyście. Tak jak poprzednie dwa albumy to czystej maści gangsta shit tak tutaj Killa Tay zwraca się w kierunku wiary i samego Boga. Od razu uspokajam że nie jest to co sobie niektórzy mogą mysleć. Nie ma tu wieszania się na krzyżu, chrześcijańskiego bełkotu, przepisywania wersetów Biblii i picia wody święconej. "Thug Religion" to bardzo przemyślany i konceptualny album któremu baaardzo daleko do infantylizmu...

Tytułowy termin określa mniej więcej styl życia i postępowania zgodnie z prawdą, wierząc że nad wszystkim czuwa wszechmogący. Idea jest bardzo szczytna a Capone bardzo ladnie poradził sobie z przekazem składając niebanalne rymy, poruszając poważne tematy i skrzętnie wpasowując postać Boga oraz zagadnień wiary między wersy. Bo tak naprawdę cała ta religijna otoczka to tylko tło do głębokiej treści jaką niesie ze sobą omawiany krążek. Zabrzmi to nieco zaskakująco ale "Thug Religion" można by postawić na jednej półce z wczesnymi płytami takich wykonawców jak Public Enemy czy Paris. To dzięki temu że teksty głównie skupiają się na niesprawiedliwości Ameryki względem afro-amerykanów i na ich problemach społecznych. Wiele razy padają oskarżenia w kierunku białego człowieka któremu zarzuca się powolną eksterminacje czarnych i często nazywa się go "białym diabłem". Sam Killa Tay objawia się (tak to dobre słowo) tutaj jako lider nawołujący do zmiany mentalności ludzi czarnej rasy by zaprzestali wojen między sobą i skupili swoją uwagę na prawdziwym wrogu (czyli właśnie Ameryce). Kolejna kwestia dotyczy zaś światka muzycznego. Wiele uwagi Tay poświęca negowaniu szemranych wytwórni płytowych i innych partnerów biznesowych oraz kładzie spory nacisk na niezależność wydawniczą. Obrana tematyka nie każdemu przypadła do gustu dlatego trudno się dziwić że na albumie zabrakło typowych gościnnych występów z poprzednich dwóch solówek. Z ekipy został jedynie Luni Coleone który nie rapuje nawet jednej zwrotki lecz dostał za to aż cztery refreny oraz Guce który udziela się w "Revalations". Lukę po pozostałych wypełniają tacy ludzie jak DukeEwater, A.K, K-9 czy panowie od śpiewanych refrenów Amos Carter i Teleone. Zaskakuje również dobór muzyki, która w pełni została powierzona jednemu producentowi - BC. Z jednej strony może to dziwić ale z drugiej, nie wyobrażam sobie by One Drop Scott, Ric Roc czy sam Tay zdołali wybrnąć z tego zadania lepiej od niego. Nie znajdziemy tutaj pompatycznych wydziwnień i niebiańskich churków lecz porządne bity oraz dawkę nieco wzniosłych melodii trzymających się normalnych rapowych standardów. Mamy tu do czynienia z naprawdę charakterystyczną gamą instrumentów i sampli. Czyni to album wyjątkowym jak i również bardzo klimatycznym. Nie skłamię gdy napiszę że atmosfera jaką udało się tutaj wprowadzić BC jest po prostu nie do powtórzenia i genialnie wpasowuję się w konwencję płyty.

"Thug Religion" to spora odskocznia od poprzednich dokonań Taya Capone. Typowy mobbstyle zamienił się w coś czego nikt by się nie spodziewal po takim raperze. Tym samym dziwi poziom całego przedsięwzięcia który jest naprawdę pozytywnie zaskakujący. Uważam że ci którzy znają Killa Tay'a z jego poprzednich dokonań solowych czy też grupowych (Dosia "Waiting To Inhale" razem z Luni Coleone i K-J) nie powinni traktować tego albumu jako pozycji którą można sobie odpuścić. Wręcz przeciwnie. Ten album udowadnia że Tay potrafi nagrać nie tylko typowy mob shit ale też świetnie odnajduje się w innych klimatach.

Żeby nie było za dobrze przy wydawaniu "Thug Religion" nie obyło się bez pewnych niedogodności Jak wspomniałem album wychodzi w labelu Taya, Real Life Ent. i mimo szczerych chęci nie udało się tu udżwignąć do końca spraw dystrybucyjno-promocyjnych. Tym samym płyta wyszła w małym nakładzie i kompletnie niemożliwe jest jakiekolwiek jej dostanie. Oryginalnie, wypuszczono ją tylko w 2001'. Kolejne wydanie w 2003 wydało Rap Classics które chciało tylko wyłudzić kasę na znanym tytule. Ich release jest pogwałceniem jakichkolwiek praw estetycznych i zapewne wydawniczych. Przestrzegam przed zakupem tego wydania jak i innych płyt przez nich wypuszczonych. Osobiście posiadam oba pressy a czym się one różnią widać dokładnie na zdjęciach niżej.


                                          2001' Real Life/Blueprint Records


                                          2003 Rap Classics




środa, 22 maja 2013

Killa Tay - Snake Eyes CD (2000, D1A)

W dwa lata po klasycznym "Mr. Mafioso" do rąk fanów trafia kolejny krążek Taya Capone "Snake Eyes". Okładka jak i sam tytuł zdają się informować nas o tym że mamy kolejnego godnego następcę po genialnym debiucie. Trzeba jednak zwrócić uwagę na to iż płyta nie wychodzi w AWOL lecz w D1A co pewnie było przyczyną niewielkich zmian. Wiem że Killa Tay mógłby trzymać się schematów z poprzedniej płyty (dostalibyśmy kopie poprzedniczki i pewnie równie dobrze zostałaby ona przyjęta ) lecz jak się domyślam chęć uniknięcia monotonii skłoniła Capone'a by nieco urozmaicił swoje kolejne solo...

Jeśli chodzi o stronę tekstową to nie uległa ona zmianie, kto polubił Capone'a na jego pierwszej płycie nie będzie zawiedziony i na tej. Killa Tay nadal serwuje hardcorowe rymy o tematyce mobb-thugowej a robi to w sposób jak tylko on potrafi. Naprawdę jestem pełen podziwu dla takich artystów dla których złożenie niezłego wersu wydaje się być tak proste jak pstryknięcie palcami. Irytować nieco mogą jedynie udziwnienia w celu podkreślenia rymów, tutaj są to piski. Swego czasu modne były tego typu zabiegi lecz specjalnie nie przeszkadza to w ogólnym odbiorze albumu. Tak jak i na poprzedniej płycie na "Snake Eyes" znalazła się pokaźna liczba raperów wspierająca artystę na mikrofonie. Co ciekawe w dużej mierze Killa Taya uzupełnia tutaj Cosmo, który pokazuje się w kilku zwrotkach jak i refrenach. Jak się domyślam (choć moge się mylić) był to przewodni artysta wytwórni D1A i stąd pewnie taki nacisk na jego osobę. Chłopak sprawuje się całkiem dobrze, ma niezłe rymy i płynnie leci po bicie, lecz jak dla mnie trochę brakuje mu głębszej barwy głosu. Z mniej znanych gości pozytywnie zaskoczyli mnie tacy panowie jak Buggy, Young Sly i Revenge, którzy uraczyli mnie ciekawymi technicznie zwrotkami i naprawdę porywającym flow. Szkoda że słuch o nich po prostu zaginął i nie przypominam sobie by brali udział w jakichkolwiek jeszcze projektach. Z bliższej rodziny nie obeszło się oczywiście bez C-Bo, Marvaless czy Luniego Coleone, zaś Pizzo i Laroo niestety nie uświadczymy wcale. Zabrakło mi również większego udziału Mississippiego. W "So Serious" za to mamy Brotha Lynch Hung który super odnalazł się w mobbstyleowym klimacie. On jak i wszyscy znani goście (Yukmouth, Mac Mall, E.D.I.) zaprezentowali się jeszcze w swoich starych dobrych stylach za którymi tak się teraz tęskni. Na album udało się również zaprosić siostrę 2Paca, Sekyiwa "Set" Shakur, choć niestety nie wiem po co bo pani jest żadną raperką i jej występ uważam za niezbyt udany. Zmiany w produkcji nie sa jakieś drastyczne lecz na tyle odczuwalne by rzucić nieco światła na otaczającą album mroczną otoczkę. Na "Snake Eyes" Killa Tay dał trochę upustu czystemu mobb shitowi i poszerzył swoje horyzonty o bardziej przystępną produkcję. Naturalnie, akcenty z "Mr. Mafioso" nadal się pojawiają, ich nasilenie jest stosunkowo małe co do reszty lecz nadal mamy do czynienia z konkretnym hardcorowym gównem. Takie kawałki jak "Tha Murda Show", "Hard Ball", "Thug Livin", "Perfect 187" czy tytułowe "Snake Eyes" mówią same za siebie. Lżejszą atmosferę możemy odnaleźć w takich kawałkach jak "Big Scrilla", ""Coast Trippin" czy "Power Moves" i "Hard Hitters" oraz w przeróbce Luniz "G'z On It". "Let's Ride" natomiast to hit ze śpiewanym refrenem a "Last Days" to już całkiem inna bajka, odstaje on od całości dzięki swojemu pesymistycznemu wydźwiękowi i pewnie dlatego znalazł się na samym końcu albumu. Muzyka w dużej mierze została skomponowana przez One Drop Scott'a i Jamiel'a Hasson'a. Po jednym tracku dali John Silva, Ric Roc, Mr. Marquis i sam Tay ("So Serious"). Album brzmi naprawdę porządnie, instrumenty brzmią żywo i ścielą się gęsto. Jak zwykle możemy liczyć na twarde stopy, ciężkie basy oraz przede wszystkim na naprawdę niesamowity klimat.

Mimo iz widać kontrast między "Snake Eyes" a "Mr. Mafioso" to nie umiem wskazać tej lepszej, dla mnie obie są po prostu genialne i prezentują niepodważalny poziom do tego by nazywano je klasykami. Oryginalnie album wychodzi tylko w 2000'. Do niedawna można go było kupić za stosunkowo niewielkie pieniądze. Obecnie coraz mniej pojawia się w internecie.




wtorek, 14 maja 2013

Brotha Lynch Hung and Mc Eiht - The New Season CD (2006, Real Talk Ent.)

Pewnie nie tylko dla mnie kolaboracjny album Lyncha z Eiht'em był zaskoczeniem. Co jak co ale twórczość obu panów jak by nie patrzeć nieco się od siebie róźni. Wcześniej oczywiście Lynch wydawał różne kolaboracje czy to z Dooomsday Productions, COS'em czy C-Bo ale byłi to artyści bliżej związani z Siccmade czy wywodzący się z tego samego miasta. MC Eiht to postać bardziej znana na Zachodnim Wybrzeżu i nie ma się co oszukiwać to pewnie dzięki tej kolaboracji szersze grono słuchaczy gangsta rapu usłyszło w 2006 o kimś takim jak Brotha Lynch Hung (potem wielki boom przyszedł w Strange Music ale to inna bajka). "The New Season" jak widać tytułem nawiązuje trochę do wielkiego klasyka "Season Of Da Siccness". Wielu odpalając krążek spodziewało się dreszczyku emocji i mrocznych klimatów znanych z "Season..." co przecież sugerował tytuł nowego albumu....

No cóż, zwolennicy hardcorowych klimatów rodem z Sacramento całkiem mocno się zdziwili i pewnie odrobinę rozczarowali. Fani Mc Eihta za to z albumu powinni być zadowoleni. Osobiście nie miałem jakich szczególnych oczekiwań co do tej płyty natomiast moje odczucie co do "The New Season" jest raczej neutralne. Co oznacza, że fajnie że płyta się ukazała ale równie dobrze mogłoby jej nie być i nic by się wielkiego nie stało. Obrany patent duetu Lynch i Eiht nie jest jakoś szczególnie wymyślny. Dostajemy kawałki w większości o tym jak obaj panowie dzierżą w dłoni spluwy i reprezentują ulice swoich miast. O wyższości nad innymi czarnuchami oraz gdzieniegdzie spotkamy akcenty sentymentalno-wspominkowe - czyli po prostu czysta gangsterka. Ewidentnie słychać tutaj uległość rapera z Sacramento w kierunku rapera z Compton. Teksty Lyncha nie są tu tak popaprane jak na jego solówkach i odpowiednio dostosował się do obranej konwencji albumu. Od obu gospodarzy usłyszymy niezłe wersy. Uważam jednak że Brotha wysuwa się nieco przed Eihta jeśli chodzi o rymotwórstwo. Kolejna sprawa to produkcja. Podkłady są dobre lecz muzyka nie jest jakoś szczególnie klimatyczna i wkręcająca jakiej byśmy się spodziewali. Powiedziałbym że jest odpowiednia do serwowanych rymów, czyli ni za ciężka ni za lekka ot taka akurat. Na plus wyróżnia się podkład do "Round Here" który zrobił jak zawsze w formie Vince V. To w tym momencie robi się trochę bardziej posępnie, szkoda tylko że to w sumie już końcówka albumu. Na minus za to zasługują beaty BLH i Phonk Bety. "Westside Ridin'"  i "California Bangers" to przeciętne, brzmiące strasznie eastcoastowo podkłady - nuda mówiąc najzwyczajniej. Nie posądziłbym tej dwójki za taki brak wyobraźni i ostro się zdziwiłem że wyszły spod ich rąk. Nie lubię takiego typu klimatów i stanowczo nie pasują mi do "The New Season". Za to z przyjemnością odpalam wspomniane "Round Here", "Neighborhood Boyz", "When You Hear The Shots" (COS!) czy "Agent Double 0 Deuce 4 BLocc & CPT". Bo może i nie ma tutaj Siccmadeowskich zapędów to album jest do posłuchania.

Jak widać,  mimo że znajdziemy na "The New Season" sequel "Rest In Piss" to na próżno szukać tu kontynuacji klimatów z kultowego "Season Of Da Siccness". Dla fanów Lyncha (w tym dla mnie), to na pewno pozycja obowiązkowa, reszta może potraktować te płytę bardziej jako ciekawostkę. Oryginalnie CD wychodzi tylko w 2006' i nie spotkałem się jak dotąd z jakimikolwiek reedycjami. Ciężko dostać za przyzwoitą cenę.

Dodam jeszcze że wytwórnia w której wychodzi omawiana pozycja  specjalizuje się w wydawaniu nietypowych kolaboracji. Kolejną ciekawą rzeczą jest to że jej siedziba znajduje się właśnie w Sacramento a jej nadwornym producentem jest nie kto inny jak sam Big Hollis. Jego bity usłyszymy na takich projektach Real Talk Entertainment jak Layzie Bone & Young Noble "Thug Brothers", płycie Outlawz "Against All Oddz" czy nawet Lil Flip & Young Noble "All Eyes On Us".



sobota, 11 maja 2013

Killa Tay - Mr. Mafioso CD (1998, AWOL)

Chyba nie znam żadnego rapera z Californi który tworzyłby tak hardcorowe albumy. Czego nie dotknie się Tay Capone to musi być najtwardsze gówno wysokich lotów. Na przestrzeni lat nie obyło się jednak bez kilku wpadek lecz były one tak  mało znaczące że nawet nie musnęło to takiej figury jaką jest Killa Tay. Od początku swej działalności idzie przez gre ze ściśle wyznaczonymi przez siebie zasadami czego dowodem jest jakość płyt przez niego wydawanych. Czy albumy solowe czy kolaboracje z innymi raperami, Tay nie schodzi z obranej na początku drogi twardego i bezkompromisowego rapera (krótko mówiąc, nigdy się "nie sprzedał"). "Mr. Mafioso" to pierwsze solowe przedsięwzięcie Tay Capone'a i jak się można domyślać, uważane za jego najlepsze. Niewątpliwie jest to klasyk lecz poziom płyt wydanych przez Killa Taya w póżniejszych latach jest równie wysoki, trudno więc na piedestale stawiać tylko tę jedną...

Można powiedzieć że Killa Tay to bestia (jak i z wyglądu tak i za mikrofonem). Gdy słyszymy jego głos i to z jaką ekspresją wypluwa rymy to naprawdę czuć że jakakolwiek utarczka z takim osobnikiem dla nas skończyłaby się conajmniej nieprzyjemnie. Potężna i głęboka barwa oraz agresywny trochę nawet krzyczący flow to podstawowe składniki Tay'owskiej formuły. Do tego dochodzą bardzo wyraziste i hardcorowe teksty oraz charyzma samego rapera (nie ukrywam, dla mnie postać Killa Tay'a to fenomen na kalifornijskiej scenie). "Mr. Mafioso" obiera konwencję jaką mają chyba wszystkie wydane płyty w AWOL tamtych czasów. Już po samych tytułach wiemy co się święci i należy spodziewać się co najmniej mobb/thug shitu wysokiej klasy. Oczywiście nie ma tu za wiele solówek samego gospodarza i płyta przesiąknięta jest występami gościnnymi, lecz nie jest to nic dziwnego i fani AWOL/WCM na pewno nie będą tym faktem zniesmaczeni. Tym bardziej że większości zaproszonych kotów słucha się z przyjemnością, a Killa Tay nie gubi się w tłumie i bez wątpienia gra tu pierwsze skrzypce. Legendarnych płyt nie ma także bez genialnej produkcji a na "Mr. Mafioso" jest ona równie kluczowa co talent Taya Capone. Muzyka jest ciężka i w dużej mierze mroczna ale tutaj przechodzi wszelkie granice i wkracza w inny wymiar. Na tym krążku morderstwo po prostu wisi w powietrzu, czuć dym wylatujący ze spluw a paranoiczny klimat przesiąka nas do kości. Masa ciężkich wykręconych dźwięków z twardymi basami i niepokojącymi piszczałami daje naprawdę powalający efekt. Nawet gdy Killa Tay cały kawałek poświęca tematyce "kobiet" ("Triccs") atmosfera pozostaje nie zmieniona, dopiero ostatni utwór na płycie "My Past-Time" daje odrobinę wytchnienia słuchaczowi. Niezłym dodatkiem do tego wszystkiego jest wokalista Mississippi. Jego talent polega na tym że genialnie wpasował się w twarde klimaty AWOL. Uszlachetnia kawałki swoim głosem przy czym udaje mu się w niektórych z nich stworzyć jeszcze bardziej psychodeliczny klimat jak np. w "I See Faces" (można powiedzieć że Mississippi to taka wisienka na torcie tej wytwórni). Dodam na koniec jeszcze bardzo istotną rzecz tyczącą się "Mr. Mafioso" gdyż niektórym może że się wydawać że kawałki zlewają się ze sobą. Możemy odnieść takie wrażenie jeśli słuchamy albumu powierzchownie. Natomiast prawdą jest że im więcej go puszczamy i się w niego zagłębiamy, powoli odnajdujemy smaczki i charakterystyczne elementy każdego z utworów. Tym samym płyta nam się praktycznie nie nudzi. Za każdym razem gdy ją odpalam czuję zawsze taką samą nieposkromioną energię i niesamowity klimat.

Zdecydowanie "Mr. Mafioso" to klasyk roku 98'. Bez wahania stawiam go na jednej półce z takimi płytami jak C-Bo "Til My Casket Drops", Luni Coleone "A Million Words, A Million Dollars" czy Laroo "Fear No Fate". Jest esencją hardcoru Zachodniego Wybrzeża i kolejną wzorcową płytą wytwórni AWOL. Polecam ten album jak i inne krążki Killa Taya osobom które lubują się w twardych, bezkompromisowych stylach. Tylko ci będą w stanie dostrzec jak genialny jest to krążek i w pełni docenią jego jakość. 

Płyta oryginalnie wychodzi w 98' w AWOL, o  dziwo (pewnie mało kto wie) doczekała się reedycji w 2006'. O dziwo, okładka jak i zawartość samego krążka pozostaje taka sama, co pewnie jest dobrą wiadomością dla zbieraczy dysków. Jedyną różnicę jaką będziecie mogli zauważyć to inny barcode (co oczywiste) oraz znaczek "parental advisory" na przodzie okładki, który w reedycji jest specjalnie zniekształcony. Dostępność obu wydań jest oczywiście ostro ograniczona więc trzeba mieć sporo szczęścia by którekolwiek dorwać. 





wtorek, 23 kwietnia 2013

Hollow Tip - Mercenary Life (2004, Mercenary Entertainment)

Po recenzjach "Slug 4 Slug" oraz "Thug Status" przyszedł czas na kolejną odsłonę Markusa. Jak wiadomo przed "Mercenary Life" wychodzi jeszcze "Takin No Shortz 2", niestety nie udało mi się jak dotąd jej dopaść (z wiadomych przyczyn) oraz "Ghetto Famous" o której też na razie recenzji nie uświadczycie. No cóż, zdaje się że "Mercenary Life" to pierwsza płyta Hollow Tipa wypuszczona przez jego własny label. Omawiany projekt przynosi nam jednak pewne zmiany. Otwarcie własnej wytwórni to jednak jest coś wielkiego więc i ego gospodarza rozdmuchało się jeszcze bardziej. Siłą rzeczy dostajemy album który w głównej mierze skupia się na...wożeniu się...:)

No tak, po tych słowach wydawałoby sie że woda sodowa uderzyła Markusowi do głowy i album nadaje się tylko do kosza hmm. Nie jest żadną tajemnicą że Hollow Tip bardzo lubił, lubi i pewnie będzie wychwalać swoją osobę pod niebiosa, ale na tym krążku skupił się na tym naprawdę mocno. Album nie ma za wiele tytułów (13) ale spójrzmy na kilka z nich "Chipz", "Boss Niggaz", "High Power'D", "How i Do", "Real Big" czy "Lyke Me" mówią same za siebie. Wyjątki to ostatni track na płycie "All On A Bitch", czysto gangsterski "Savival", "My Niggaz" czy może "Mercenaries". W których odnajdziemy konkretniejszą treść zachowaną w starej dobrej Hollow Tipowskiej konwencji. Mimo jednak całej tej otoczki o byciu mega zajebistym "Mercenary Life" prezentuje się naprawdę konkretnie. Powody są wiadome i są oczywiście dwa - gospodarz i produkcja. Bo może i Markus wpadł trochę w megalomanie ale odnajduje się w niej conajmniej dobrze. Na siłe można upatrywać się minusów w muzycę lecz niestety z marnym skutkiem, bo ta jest podana w równie dobrym smaku co samo nawijanie Hollow Tipa. Robili ją muzycy którzy w swoich okręgach odwalili kawał dobrej roboty. Są to Vince V oraz Baby Bubb (który tutaj podpisany został jako Slump Factory), obaj dostali po sześć utworów ("Witness The Life" należy do Kreep'a). To co otrzymamy od tych dwóch utalentowanych ludzi to dynamika i rozmach jaki tworzą na albumie ich kompozycje. Szczególnie będzie to czuć w takich kawałkach jak "All Night" czy "Real Big". Jest żywo jest skocznie, nowocześnie (jak na tamte czasy) ale nie powiedziałbym że imprezkowo. Cały aresnał ciekawych instrumentów również powoduje zadowolenie a już nie wspomnę o tym że stopy nieźle łupią w membrany. Dlatego na tym albumie wszystko ma ręce i nogi. Po prostu, raper jak i producenci świetnie się zrozumieli co do tego projektu. Niedosyt pozostawiać może odrobinę za krótki czas trwania całej płyty, bo faktycznie nim się obejrzymy a już jesteśmy przy końcówce. Przydałyby się ze dwa czy trzy utwory by było geściej, ale i tak uważam że lepiej krócej a lepiej niż rozwlekle i asłuchalnie..

"Mercenary Life" to jedna z lepszych płyt w dorobku Hollow Tipa i mimo swojego bufonowatego charakteru podtrzymuje poziom w pełni zadowalający fanów rapera. Pierwsza płyta wydana we własnej wytwórni wnosi lekki powiew świeżego powietrza choć jak się potem okaże obrana droga Mercenary Entertainment nie do końca będzie tak dobra a przynajmniej nie tak dobra jakiej to by chcieli fani. Bo poziom kolejnych solówek Markusa bywał różny...

Oczywiście nic nowego nie napiszę że by kupić "Mercenary Life" to nie lada wyzwanie, ale kto wie.... Polecam!