poniedziałek, 31 sierpnia 2015

C-Bo - The Mobfather II CD (2015, West Coast Mafia, RBC)

Czyżby 2015 miałby zwiastować jakieś (kolejne już) odrodzenie na Zachodnim Wybrzeżu? Liczba wydanych w tym roku follow-upów diametralnie wzrasta. Hollow Tip wydał trzecią już część "Takin No Shortz", Mac Mall wyleciał z "Legal Business", Berner wskrzesił Jackę na "Drought Season 3", a C-Bo zaprezentował sequel swojego klasyka sprzed kilkunastu lat. To naturalnie nie koniec bo Luniz zaskoczyli wszystkich swoim przedsmakiem "Operation Stackola 2" w postaci płyty "High Timez", a na swoją kolei czekają "Snake Eyes 2", "Moment Of Truth 2" i "Devilz Rejects 3". Ujarzmiając jednak podniecenie najpierw trzeba uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie - czy to wszystko nie jest aby trochę pozorowane? Przecież nikt chyba się nie łudzi że w obecnych czasach komukolwiek uda się choćby trochę zbliżyć do tego co było kiedyś. Pewne że wydane już kontynuację nawet nie musnęły klimatem swoich poprzedniczek. Jak zatem odsłona nowego "Mobfathera" ma się do całej sytuacji?...

W ostatnich latach West Coast Mafia nabrała nieco rozpędu. Przede wszystkim trzeba się cieszyć że C-Bo nie spoczął na laurach i co jakiś czas przypomina o sobie w mniej lub bardziej chwalebny sposób. Obok "Orci" dostaliśmy Black Marketowe popłuczyny w postaci "Cali Connection", w 2013 przyzwoity street album "I Am Gangsta Rap", solidne, grupowe "Mafia Royalty 2K14", potem bzdurne "OG Chronicles", aż w końcu z wielką pompą wychodzi kolejna część niepodważalnego klasyka z 2003 roku. Dla mnie, jak i pewnie dla większości fanów "The Mobfather" to jedna z najlepszych płyt w dorobku Cowboya. Po wielu latach od wydania, krążek ten do dziś kręci mi się w odtwarzaczu a ja słucham go z takim samym zaangażowaniem jakbym dopiero co dostał go w ręce. Czy zatem "dwójkę" spotka podobny los? Już po pierwszym odsłuchu odczujemy że płyta doszczętnie eksploatuje tradycyjne kalifornijskie brzmienie. Przelatuje przez wszystkie trzy dekady, bazując głównie na sprawdzonych patentach, podebranych z najlepszych, mainstreamowych płyt. Niektóre numery bardzo dosadnie przypomną nam znane hity sprzed lat. "Man Kind" to prawie że kalka "Made Niggaz", a "Let Me Fly" kradnie motyw z "Brenda's Got A Baby" (oba z repertuaru 2Paca). Nie będzie obelgą gdy powiem że "Roll On" mogłoby wyjść spod rąk Warrena G (tego z czasów "I Want It All"), a "Who Gone Save Ya" i "No Warning Shots" bez problemu można by wsadzić na ostatnie krążki WC czy Cube'a. Rzeczywiście, wirtuozeria producentów stoi na najwyższym szczeblu, lwia część podkładów to naprawdę tłuste, westcoastowe bangery, prezentujące nieskazitelne wartości. Zdaje się że tego właśnie było nam wszystkim potrzeba po latach rozległej suszy i kombinowania z południowymi syntezatorami. Z drugiej strony ciężko odgonić się od myśli że to wszystko jest tylko rzemieślniczą robotą, która korzysta już z gotowych i przy okazji dawno zużytych pomysłów. Te muzyczne wariacje, nie ma co ukrywać, słyszeliśmy setki razy. 80% krążka to tak naprawdę ten sam patent, podany tak wtórnie że aż boli. Jak dotąd wszystkie prawdziwe, oficjalne albumy C-Bo cechowała niepowtarzalna muzyka. Nawet "Orca" miała urozmaiconą produkcję i kilka indywidualnych numerów, których nie spodziewałbym się nigdzie indziej. Tutaj brakuje tego przełamania, wyróżniającego się tematu, jakiegoś cięższego, mrocznego i stonowanego akcentu. Włożenia wyszukanego sampla lub po prostu poszerzenia palety dźwięków. Wprawdzie coś takiego pojawia się w "Killa Confession" i "Dope Spot", lecz to tylko kropla w morzu potrzeb. Album przeładowany jest hiciorami, i aż prosi by mu dorzucić coś bardziej hardcorowego dla zagęszczenia atmosfery. Samemu gospodarzowi nie mam w zasadzie nic do zarzucenia, C-Bo to ikona i legenda Zachodniego Wybrzeża, może rapować co mu się żywnie podoba i poruszać wszelakie kwestie, pozostając przy tym całkowicie autentycznym. W ostatnich latach raper wykazuje się wysoką formą, a przede wszystkim zostaje wierny swym przekonaniom i bezkompromisowej liryce. W rzeczywistości Shawna Thomasa nic się nie zmieniło, poza tym że nie świeci już tak bardzo błyskotkami i nie ma już tyle "forsy do spalenia" co kiedyś. Album nie jest szczególnie uzdatniany przepychem, zamiast tego są przechwałki dotyczące nietykalności, ulicznego statusu i biegłości w posługiwaniu się spluwą. Będziemy też świadkami bardzo osobistych wyznań w zachęcająco brzmiących tytułach jak "Man Kind", "Let Me Fly", "Cry At My Funeral" albo "Seesaw". Bo-loc tłumaczy w nich swoje wybory, zwraca uwagę na sytuacje które kończą się odpowiedzią w formie agresji oraz wywaleniem wielkiego "fucka" na wszechobecne prawo. Przypomina swoje początki na przestępczej ścieżce, by wreszcie przedstawić siebie jako inicjatora, istnego bohatera sąsiedztwa i doświadczonego życiem na krawędzi weterana. Wokół przejmujących historii krąży oczywiście niekończący się zamęt i chaos. Wrogowie, kapusie i fałszywi przyjaciele dostaną kulkę nim zdążą się w ogóle obejrzeć ("No Warning Shots"), a niektórzy z nich nie zasłużyli nawet na to by mówić do nich po imieniu ("John Doe"). W tym świecie, w drodze po szmal nie ma miłości a w zdobywaniu szacunku, litości i skrupułów. Poza bogatą i szeroko ilustrującą liryką, Cowboy wyśmienicie spisuje się również wokalnie. Może i nigdy nie usłyszymy już tego ostrego flow i bezlitosnych wrzasków znanych z "Enemy Of The State" to trzeba przyznać że raper potrafi skupić na sobie sporo uwagi. W końcu, ponad wszelką wątpliwość, mamy do czynienia z najlepszym graczem z Sactown i nadal jedną z najjaśniejszych gwiazd na Zachodnim Wybrzeżu...

Jak wspomniałem na "The Mobfather II" zabrakło mi przede wszystkim oryginalności od strony produkcji. Patrząc jednak na sprawę optymistycznie, to nadal muzyka która wybija się wysoko ponad chłam z jakim wszyscy mamy styczność sprawdzając co niektóre zachodniobrzegowe nagrywki. Porównując album do "jedynki" żalę się na brak surowości. Zestawiając z ostatnimi dziełami od C-Bo jak "Mafia Royalty 2K14" czy "Orca", ubolewam nad nie skorzystaniem z szansy zatrudnienia kilku "świeższych" producentów, którzy potrafiliby dodać więcej od siebie niż tylko kopiować od innych. Przydałoby się jeszcze jakieś zróżnicowanie odnośnie występów gościnnych. Fakt, sprawdzeni ludzie pozostawili za sobą eleganckie zwrotki (w większości). Jednak czas by w WCM pojawiły się jakieś konkretne postaci z nieprzeciętnym talentem jak to miało miejsce lata temu. Technicznie album dopieszczony jest celująco, zawdzięczamy to głównie wybitnemu inżynierowi jakim jest John Silva, którego pamiętamy z albumu Killa Tay "Flood The Market". Jeśli chodzi o wkładkę, dostaniemy jedynie pojedynczą kartkę - bieda, ale grafika jest całkiem niezła a do tego wypisani są wszyscy uczestnicy tego przedsięwzięcia..

Podsumowując, "The Mobfather II" będzie zapewne jedną z najbardziej rozchwytywanych płyt w 2015 roku. Mnie ona również przypadła do gustu, gdyż w wielu momentach wieje tu złotą erą lat 90tych. To taki odgrzewany kotlet tyle że o wybornym smaku i chyba właśnie dlatego będzie często gościł w moim menu...