wtorek, 23 grudnia 2014

Yukmouth, Chino Nino, P-Hustle - The Cream Team CD (2013, Da Hustle Ent., Smoke-a-lot Records)

Pamiętam jak dopadło mnie wielkie zdziwienie gdy przypadkiem natknąłem się na ten album. Nigdzie nie zapowiedziany, nie reklamowany, dosłownie pojawił się znikąd. Oczywiście będąc nadal nieposkromionym fanem reprezentanta Oakland, chciałem go jak najszybciej usłyszeć. Jako że posiadanie bezdusznych empetrójek nie leży w moim guście, zacząłem przeczesywanie internetowych zasobów by dopaść fizyczną wersję płyty - niestety bezskutecznie. Wtedy pomyślałem że może to jeszcze nie czas, że za prędko na takie eksploracje. W końcu w obecnych czasach cyfrówki mogą pojawiać się dużo wcześniej niż CD audio. Do zakupów postanowiłem więc wrócić w późniejszym terminie, cały czas odżegnując się od stratnego formatu by nie psuć sobie ogólnego wrażenia i efektu. Mijały miesiące a "The Cream Team" nadal nie miało plastikowego ubrania. Wydawało mi się to dziwne. Do tej pory przecież żaden z krążków Yuka, solowy czy kolaboracyjny, nie ustrzegł się płytowego wydania. Z drugiej jednak strony, wkład w promocje albumów generała Regime staje się coraz uboższy i w obecnych warunkach można spodziewać się wszystkiego. Gdy już straciłem wszelkie nadzieje okazuje się (po półtora roku!) że album zostaje zmaterializowany...

The Cream Team czyli Yukmouth, Chino Nino i P-Hustle - takiego kolektywu bym się raczej nie spodziewał i do materiału podszedłem z zaciekawieniem. Tego pierwszego nie trzeba przedstawiać natomiast z rozpoznaniem pozostałej dwójki niektórzy mogą mieć problemy. Chino Nino to bliski kumpel Ampichino i jeden z pionierów na rapowej scenie Akron w Ohio. Mimo że koleś w rapowej grze siedzi już półtorej dekady, nagrał zaledwie dwa albumy - "Get Wet" oraz "Knock'em Wit Game". Oba zostały wydane na przełomie lat 99'-2002, co oznacza że raper przez kilkanaście lat nie nagrał żadnej solówki! ale jest częstym gościem na różnych projektach z wytwórni Double F. P-Hustle to natomiast postać zupełnie nowa. Pochodzący z Youngstown w Ohio raper jest również C.E.O. Da Hustle Ent. i o ile się dobrze orientuje na swoim koncie nie posiada nic poza paroma wypuszczonymi luźno trackami. Po spojrzeniu na tył okładki "The Cream Team" z pokaźną liczbą występów gościnnych, można mieć pewne obawy czy to faktycznie album grupowy. Wygląda on bowiem trochę jak recenzowane kilka miesięcy temu "100 LBS & Bricks of Bo" od Joe Blow, Jacki i Liqza, któremu bliżej było do składanki niż pełnoprawnego trio. P-Hustle robiąc bardzo dobry ruch na rozkręcenie kariery, dobrał sobie do płyty dwóch rozpoznawalnych weteranów przy okazji skupując pokaźną ilość gorących zwrotek od innych zasłużonych figur. Początkujący raper co prawda dopiero obrasta w piórka ale radzi sobie co najmniej przyzwoicie. Z umiarkowanym tempem cedzi słowa, ma przystępny, młodzieńczy głos, flow bez większych niespodzianek i calkiem dobre teksty. Brak mu jeszcze skillsów jakie posiadają jego koledzy z grupy ale przy nich łapie tę gwiazdkę więcej na pagonie. Nino i Yukmouth to bez wątpienia solidni gracze z bogatym warsztatem dlatego trudno jest powiedzieć na nich coś haniebnego. Co niektórym może nie podobać się nowy styl Yuka w którym hashtagi rymują wszystko co popadnie lecz zgrabności w ich dobieraniu odmówić mu nie można. Z występów całej trójki można być zadowolonym, natomiast jeśli ktoś nastawia się na różnorodność tematyczną, będzie musiał nieco ograniczyć swe wymagania. "The Cream Team" to płyta głównie mobbstersko-hustlerska. Liczarka do banknotów dymi z przegrzania od ciągłego przerzucania pochodzącej z obracania towarem kasy. Którą wydaje się na bryki, biżuterie i ekskluzywny styl życia. Przy okazji można się pochwalić do panienek swoją zajebistością i pogrozić frajerom giwerą. Najbardziej natomiast urzekł mnie kawałek "Another Evening" który jest swoistym wyznaniem niezłomnego hustlera. Mimo że płyta napakowana jest pokaźną ilością wersów od ludzi z poza grupy, to nasza trójka nie ginie w tłumie. Krążek trwa godzinę a większość kawałków wydłuża się do ponad czterech minut. Gospodarze jak i goście zdążą wypluć swoje teksty bez większych strat w personelu. Wprawdzie Generał Regime zostawił zwrotki tylko w dziewięciu numerach, ale w końcu nie można mieć wszystkiego. P-Hustle i Chino Nino jest za to pod dostatkiem. Zawartość albumu jest naprawdę konkretna a dodatkowo prezentuje się dobrze jeśli chodzi o oprawę muzyczną. Po pierwsze i najważniejsze - mamy 0 trapowych zapędów. Są tu brzmienia stricte trzymające się nowoczesnego Zatokowego stylu jak i typowo samplowane podkłady charakterystyczne dla Akrońskiej sceny. Np. w "Mob Shit", "Hello" czy "All We Know" zadowoli zrobiona z ikrą, okraszona wielkimi dźwiękami i pełnobarwnymi syntezatorami produkcja. We wspomnianym już "Another Evening" usłyszymy fragment Alan Persons Project "Some Other Time", zaś "Superstar" to Keyshia Cole z kawałka o tym samym tytule. Numery które można było odjąć od albumu to "Light It Up i "Yeah Yeah Yeah", które swoją mizerną jakością nagrania odstają od reszty. Co gorsza, pierwszy zawiera już kilkukrotnie wykorzystany w Bay motyw (Lee MajorsPhilthy Rich) a fragment drugiego znany jest mi już z kawałka Black C "I Got Money".

Wkładka niestety nie podaje kto zajmował się robieniem muzyki. Do pudełko wsunięto tylko pojedynczą kartkę ze zdjęciem ekipy i tak naprawdę nie zawiera ona nic. Album nawet nie ma przezroczystego traya choć z wierzchu wygląda ładnie. Jak na stawiające pierwsze kroki Da Hustle Ent. jest dobrze, tylko grafikowi ktoś chyba przez telefon podawał ksywki zaproszonych gości a ten źle je zapisał. W trackliście nie koniecznie też musi zgadzać się podpięta ksywka do danego tytułu więc radzę rozpoznawać drugoplanową obsadę na ucho. Btw zwróćcie uwagę na popis Jacki w "Mob Shit", dam sobie rękę uciąć że nagrywany był kilka lat przed tym jak Mob Figa zaczął ospale marudzić do mikrofonu.

Nie wiem czy jest sens podrzucać klip do "No Turning Back" aby komuś nie popsuć chętki na album. Zapewniam że to amatorskie video ze słabym audio nie oddaje klimatu jaki posiada CD. Oczywiście krążek nie ma szerokiej dystrybucji i jeśli chodzi o sieć można go kupić tylko na rapbay. Wątpię też by był dostępny w nieskończoność więc kolekcjonerom radzę nie zwlekać z zakupami. Może to być niezły rarytas w przyszłości.

czwartek, 18 grudnia 2014

G-Macc - Tha Graveyard Shift CD (2005, U C It Entertainment)

Postać G-Macca powinni kojarzyć wszyscy którzy chociaż pobieżnie interesują się obozem Madesicc (dawniej Siccmade). Choć to już weteran, jego talent nie był jakoś szczególnie eksploatowany na scenie Sacramento. Początki jego kariery sięgają połowy lat 90' gdy wypuścił swoje pierwsze solo "Underground Hit List". Album naturalnie nie obfitował w znane ksywki i musiał obronić się jedynie swoją zawartością. Niestety zaraz po nim wampir Elston zapada się pod ziemię, znika aż na dziesięć lat by dopiero w 2005 ponownie wyjść na powierzchnie. Jako producent robi dla Cway Muzicc dwie składanki ("Death Threatz" i "Lyrical Octane") oraz jako raper wydaje swoje (dopiero) drugie solo "Tha Graveyard Shift". Trzeba przyznać że ludzie zgromadzeni wokół Lyncha czy obozu Cway są to artyści niespotykanego talentu inspirowani głównie klimatami grozy, czasami skłonni do różnych chorych podniet. Jeśli taka muzyka nie staje się głupkowatą papką dla mało świadomej publiki, potrafi urzec i wprowadzić słuchacza w niepowtarzalny nastrój. Prezentowany dziś krążek G-Macca jest przykładem tego że horrorcore i gangsterskie popisy to rzeczy które potrafią popełnić niezaprzeczalnego klasyka gatunku.

Zapewne każdy potrafi wymienić "Season Of Da Siccness", "Loaded" czy albumy Sicxa jako twory które odcisnęły piętno na hardcorowej scenie Sactown i stały się wyznacznikiem tego jak należy przenieść swoje niezdrowe fantazje na ścieżki audio. Podobny tor obiera tutaj Elston choć jego "Cmentarna Zmiana" trochę różni się atmosferą i brzmieniem od powyższej listy. Album odznacza się bowiem okrutną oryginalnością w sferze produkcyjnej. Mamy tu określony, jakby wyjęty z innej epoki koncept oprawy muzycznej. Producenci używając instrumentów o klasyczno-barokowym zabarwieniu, w wielu miejscach utrzymali aurę o charakterze opery. Zostało to atrakcyjnie dostosowane do podkładów z twardą, brudną perkusją i niskim, mięsistym basem. Materiał muzycznie jest bardzo spójny gdyż cały czas bogaty jest w aranżacje wykorzystujące sekwencje pianina, fletu, wiolonczeli, skrzypiec, klarnetu czy harfy. Poza tym usłyszymy ciepły rhodes w "Said That" i pięknie wtapiające się w krajobraz trąbki na "Time Spinnin". Naprawdę trudno mieć tu jakiś konkretny numer za faworyta bo doznania w większości są po prostu piorunujące. Do gustu nie przypadły mi jedynie "We Barry" i "Suppose 2 Be". Pierwszy do złudzenia przypominający "Get Your Mind Right Mami" Jaya-Z, w drugim zaś znajduje się przeżuty już motyw z "A Dream" grupy DeBarge znany z kawałka "I Ain't Mad At Cha" 2Paca. Komponowaniem zajmował się głównie Plat-e-num, czasem wspomagany przez G-Macca i Maxa. Na stojąco ślę im pokłony za wyrafinowanie i świetną realizację nagrań gdyż brzmienie płyty jest wręcz fenomenalne, a wampir z Sactown idealnie wpasował się tu w rolę gospodarza. Ujmująco ubarwia swoim głębokim głosem każdy track, stosuje nietuzinkowy flow i imponującą technikę składania nieprzeciętnych rymów. Płyta naturalnie przesiąknięta jest zbrodnią, jeśli ofiara jednej osoby nie wystarczy trzeba mieć na względzie również rychły koniec całej jej rodziny. Powody mogą być mniej lub też bardziej uzasadnione w zależności od sytuacji. Teksty oczywiście nie ograniczają się jedynie do typowo slasherowego schematu i pochodzący z Garden Blocc raper poświęca też trochę uwagi sytuacji panującej na ulicach Sacramento, gang-bangingowi, oddzielaniu wrogów od prawdziwych ziomków czy też patrzy na śmierć z perspektywy zwykłej, niełatwej codzienności. Album dopełniają ciekawe, zrobione z pomysłem, instrumentalno-mówione skity oraz naprawdę trafiony zestaw gości. Wymieniając tylko tych najważniejszych, jest Luni Coleone, Big No-Love, Brotha Lynch Hung, Key Loom (jeszcze jako Key Loc) i nawet Messy Marv (w formie).

"Tha Graveyard Shift" ma ogromny potencjał jeśli chodzi o ciężkie klimaty rodem z Sactown. Jest perfekcyjnie doszlifowana z każdej strony. Nawet okładka, na pozór mogłoby się wydawać amatorsko zrobiona, swoimi symbolami i plenerem wywołuje odpowiednie skojarzenia. Czuć na tej płycie głęboki, mroczny klimat i mocno grobową atmosferę. Śmiem twierdzić że jest to jeden z najlepszych albumów na Zachodnim Wybrzeżu i mimo wielkiej sympatii do klasyków Siccmade lat 90', chyba mój ulubiony jeśli chodzi o tego typu krążki. Dlatego jeśli funkcjonujesz w nocy i chodzisz spać w dzień na eleganckim posłaniu w pudełku z jesionu - ten materiał jest dla ciebie. CD jest niestety ekstremalnie trudno kupić i nie zauważyłem aby gdziekolwiek się pojawiało. Może w przyszłości ktoś zdecyduje się na reedycje robiąc wielką przysługę zagorzałym kolekcjonerom.

piątek, 12 grudnia 2014

C-Bo with special guest San Quinn - 100 Racks In My Backpack CD\DVD (2006, 100 Racks, Sumo Records)

Dla C-Bo 2006 był na pewno rokiem bardzo pracowitym, obfitował w aż sześć projektów z jego udziałem. Solo "Money To Burn", mixtape "The Money To Burn", "Trilogy" jako druga część Thug Lordz, "Moment Of Truth" jako kolaboracja z Killa Tay, kompilacja największych hitów "The Greatest Hits" oraz właśnie "100 Racks" In My Backpack z gościnnym udziałem San Quinna. Hunid Racks to nic innego jak marka która kilka dobrych lat temu wprowadziła na rynek napój energetyczny. By się lepiej wypromować opłaciła kilku znanych raperów by ci narobili wokół niej nieco więcej szumu. Stąd dostaliśmy album od C-Bo czy kolaboracje Yukmouth & Messy Marv "100 Racks". Wiem że dla większości prezentowany dziś materiał nie ma większego znaczenia i wielu pewnie przeszło koło niego obojętnie, co wcale mnie nie zaskakuje. Hunid Racks raczej nie miało intencji dostarczenia godnego materiału dwóch weteranów i chodziło tu bardziej o zgarnięcie łatwego szmalu. Nie chce przez to powiedzieć że zawartość CD jest kompletną klęska, jednak jej forma podania i wykonanie jest średnio zadowalające...

CD mieści piętnaście ścieżek, dziesięć z nich to kawałki C-Bo, w tym dwa z udziałem rapera z San Francisco. Quinn dostał jeszcze tylko dwie solówki i na tym jego udział w projekcie się kończy, bo trzy ostatnie numery należą kolejno do Richie Richa, B-Legita i Hugh E MC. Tu nasuwa się pytanie, czy to płyta C-Bo i Quinna czy po prostu składanka z przewagą kawałków rapera z Sactown? Przód okładki mówi "Hunid Racks & C-Bo presents" co poniekąd rozwiewa wszystkie wątpliwości, nadal jednak nie wiem jak mam sensownie potraktować ten album. Wiem że Cowboy niespecjalnie zajmował się promowaniem wspomnianego drinka i jego rola ograniczyła się jedynie do nagrania kawałków na krążek. W swoich utworach również nie emanuje szczególnym uwielbieniem do napoju i te dziesięć tytułów w sumie nijak się mają do płyty. Nie pozostaje mi zatem chyba nic innego jak zrobić sobie osobną playlistę z występami Shawna i wystawić im odpowiednią opinie. Pamiętam że w roku 2006 spadek formy reprezentanta Sactown był chyba najbardziej zauważalny. Raper bowiem odpuścił sobie swój energiczny, agresywny flow i zaczął nieco przynudzać pod długopisem. Choć poziom jego wykonań nadal był przyzwoity to po głowie krążyły myśli że mógł naprawdę postarać się lepiej. Tu sytuacja wygląda podobnie. Wskażmy choćby rozpoczynające album "Im Deep In The Streets", utwór stanowczo nie zakrawa na klasyk lecz sytuacja w innych zdaje się nieco poprawiać. Zaznaczam że nie ma co doszukiwać się tutaj konkretnych treści czy mocnych wrażeń od strony C-Bo. Shawn dobrał sobie zbiór luźnych tematów do których napisał adekwatne teksty i wypluł je na mikrofon z energią jaką wówczas posiadał. Producenci zaś idealnie wpasowali się pod rap gospodarza i dostarczyli muzykę zbliżonego formatu co jego popisy. Mimo że album ma pewien dar wpadania w ucho, słuchając go prawie dekadę później dostrzega się jego ułomności. Podkłady są OK, i tylko OK, oparte na OK dźwiękach, samplach i zrealizowane również na standard OK. Najzwyklej w świecie brakuje tu sznytu, czegoś co by bardziej podkreśliło charakter i dodało gęściejszej atmosfery. Produkcja w garści kawałków nie wytrzymuje u mnie próby czasu, jest po prostu zwykła i przebrzmiała. Reszty słucham bez większych sprzeciwów choć szczególnie za nią nie przepadam. Dziwi to zważywszy jeśli spojrzymy na wypisane ksywki które zajmowały się komponowaniem. Od Plat-e-num i K.G. można dostać wyśmienitą lub bardzo dobrą robotę lecz album niestety tego nie doświadczył. Maxamillion postanowił że nie będzie robił kolegom konkurencji, dlatego jedyny utwór który wychodzi przed szereg to tytułowe "100 Racks In My Backpack" zrobione przez Seana-T. Jak wspominałem wyżej płyta zawiera również dwa kawałki San Quinna i trzy kilku innych artystów lecz nie widzę potrzeby aby się nad nimi specjalnie zastanawiać. Dodam tylko że końcówka albumu nie wchodzi na moją playlistę a powody są oczywiste...

Skacząc po dyskografii C-Bo nie jestem w stanie przypomnieć sobie by jakikolwiek jego oficjalny materiał tak słabo do mnie przemówił. Nawet niechlubne solo "Money To Burn" wypada lepiej niż prezentowany dziś krążek. Słychać że "100 Racks In My Backpack" nagrywane był szybko i jak najmniejszym kosztem. Nie zadbano nawet o uczciwy miks i mastering. Cała płyta jest za cicho, wokale są zbyt głośno w stosunku do muzyki a wyczulone ucho usłyszy buczenie w niektórych kawałkach. Do albumu dołączono oczywiście DVD a jego niska wartość intelektualna nikogo nie powinna zadziwić. W roli głównej zobaczymy Fillmoe Slim'a i Gangsta Browna którzy jak się domyślam są założycielami marki Hunid Racks. Razem z raperami przez cały materiał nawijają o zajebistości swojego napoju opisując go jako remedium na wszystkie bolączki tego świata (naprawdę ma się ochotę to DVD wypieprzyć do kosza).

Podsumowując "Hunid Racks" trudno wystawić mi jednoznaczną opinie. Wiem że są osoby którym zawartość krążka przypadnie do gustu lecz mi brakuje w nim przede wszystkim jakości z każdej strony. Możliwe że gdyby poszczególne kawałki znalazły się na jakiejś prawdziwej solówce Shawna odebrałbym je lepiej. Album jest szeroko dostępny ale wątpię by fani C-Bo się na niego rzucali, sam bym go nie kupił gdyby nie cenowa okazja. Byłem ciekaw czy po tylu latach od wydania trzymając w ręku fizyczną kopię będę się w stanie do niego przekonać - wyszło to co najwyżej średnio. Na pewno nie jest to album do którego z chęcią będę wracał. Polecam jedynie wiernym fanom dla uzupełnienia kolekcji...

piątek, 28 listopada 2014

The Jacka and 12 Gauge Shotie - The Price Of Money CD (2009, Yze Guyz Entertainment)

Twelve aka 12 Gauge Shotie co można powiedzieć o tym reprezentancie San Diego? Niestety niewiele. Jego staż na scenie sięga okresu dekady ale przez ten czas raper za bardzo się nie wychylał. Wiem jednak że zyskał sobie szacunek w podziemiu za wkład w rozwijanie lokalnej sceny. W roku 2005 razem z dwoma koleżkami pod nazwą Mary Jane Junkeez wydał album "Operation: Gain Green". Jego zwrotki pojawiły się m.in. na The A-Team - Teamwork (2004), I-Rocc - Center Of Attention (2006) czy na płycie Googie Monsta - "Im a Monsta" z 2007.  Jego solowe konto obejmuje street album/mixtape "So Cal Fornia" i projekt "Mixtapes Is Dead". Zaś w 2010 Twelve razem z Lil-B Stonem wypuszcza "Co-Defendants". Jak widać nie jest tego wiele. Nasuwa się też pytanie co ten koleś robi na kolaboracji z Jacką? W sumie, nie wiem też co dokładnie skłoniło mnie do kupna tego krążka. Jak mniemam, była to po prostu czysta ciekawość. Wcześniej miałem okazje usłyszeć wspomniane "Co-Defendants" co pewnie rozpaliło mój apetyt na inne, oficjalne dokonania rapera...

Gdy przeleciał pierwszy odsłuch "The Price Of Money" plułem sobie w brodę że tak pochopnie wydałem te kilkanaście dolców. Co za mało istotny, krótki i niepotrzebny album z którego nic nie wynika - marudziłem. Ze względu jednak na to że nigdy nie poddaję się bez walki, postanowiłem zostawić płytę na re-peacie tak długo aż coś między nami zaiskrzy. Twelve to raper ze specyficzną chrypką w gardle. Po podkładzie porusza się jakby od niechcenia ale z niebywałą precyzją i melodyjnością. Jego flow cechuje nuta olewactwa i beztroski dlatego czasami można odnieść wrażenie że bardziej gada niż rapuje. Mimo że nie należy do mistrzów pióra to można go polubić. Układa chwytliwe teksty i z luzem podchodzi do tematu. Na nośniku znajduje się dwanaście numerów, co zaskakujące z zerową liczbą gości (zapewne dlatego że budżet już na to nie pozwalał). Widząc Jackę na okładce można by się spodziewać ostrej gangsterki, przerzucania towaru i co chwilę wyciąganych spluw. Natomiast Shotie podrzucił Mob Fidze takie tytuły do których ten musiał się dostosować. Nie należy się więc nastawiać na rasowe mobbsterskie gówno tylko na luźną płytę z przypadkowymi tematami. Niektóre z nich naprawdę zaskakują jak np. "Should I" w którym Twelve boryka się z dylematem posiadania pokaźnej sumy i nie wie jak ma ją spożytkować. Albo "Callin" o zawracaniu dupy przez natrętnych abonentów. Poza tym jak zawsze usłyszymy rymy o zajebistości chłopaków (i tej płyty) w "Dope", imprezowaniu w "Throw It Up" czy o wszystkim i o niczym w "Mob Shit". Ogólnie album jest mało poważny i wyjątkiem są jedynie dwa ostatnie kawałki. To mi jednak wcale nie przeszkadza a wręcz bym powiedział że jest to jego zaletą, bo styl jaki posiada Twelve świetnie się sprawdza w takich bzdurnych klimatach. O dziwo równie dobrze wypada dobrana muzyka. Trudno tu doszukiwać się konkretnych stylów i podkłady są tak samo przypadkowe co zestawienie dwunastu tytułów. Słychać jednak że zrealizowano je na porządnym sprzęcie a więc brzmienie jest żywe i soczyste. Są tu mocne uderzenia jak "Live Like This", "Kan't Be Me" albo "Chop Out" robione na klawiszach. Jak i typowo samplowane motywy ("Callin", "Sunshine", "Paper Long", "Dayz Like This", "All My Niggaz". Mimo że produkcja nie posiada szczególnie oryginalnych cech i niczym się nie wyróżnia to dobrze się jej słucha (tylko numer sześć nieco szwankuje jeśli chodzi o miks). Ktoś teraz może zapytać czemu na początku tak przyczepiłem się do tego albumu skoro wydaje się całkiem spoko. No cóż, związek na lata między mną a "The Price Of Money" nie wchodzi w rachubę i będzie to raczej tylko przelotny romans. To dlatego że jej koncepcja jest po prostu mało zadowalająca. Widać tu bowiem ewidentnie że Twelve podparł się znaną ksywką dla szerszej promocji własnej. Bo chemii między artystami tutaj nie ma i chodzi jedynie o czysty biznes. Płytę wydał sam reprezentant San Diego przez swoje Yze Guyz Ent. przy dystrybucyjnym wsparciu City Hall i czuję że powinna mieć ona nazwę 12 Gauge Shotie feat The Jacka. Na dwanaście tytułów w dwóch numerach Mob Figa się nawet nie pojawia. W tych gdzie się udziela, trzy to jedynie dwuzwrotkowce trwające trochę ponad dwie minuty. Ubogi fundusz nie pozwalał również na zaproszenie kolegi na plan klipu dlatego Shotie był zmuszony zrobić go do swej solówki w "Should I".

CD zapakowano w gruby jewel case i wrzucono do niego trzyczęściową rozkładówkę z całkiem przyjemną grafiką. Nie można odmówić jej profesjonalnego wydania i tego że się faktycznie ładnie prezentuje. Szkoda tylko że zamiast postawić na rozbudowę warstwy merytorycznej albumu i rozwinąć ją do pełnoprawnego LP, Twelve wolał wyłożyć na promocje i rozprowadzenie płyty po sklepach (stąd jej niemała cena). "The Price Of Money" najlepiej jakby w ogóle się nie ukazało ale skoro już jest można dać tej płycie szanse będąc przy tym bardzo cierpliwym. Mimo swej nijakości przyjemnie się jej słucha. Jakby się ktoś uparł możną ją jeszcze dostać, choć radzę zostawić te kilkanaście dolców na konkretniejsze materiały...

środa, 12 listopada 2014

AWOL - Mafia Royalty 2K14 CD (West Coast Mafia, Timeless, 2014)

Jasne że dawna wytwórnia jak i prezentowany dziś tytuł nie mają ze sobą wydawniczo nic wspólnego ale faktem jest że zebrana na nim ekipa była niegdyś nieugiętym fundamentem nieistniejącego już AWOL records. Zanim jednak przejdziemy do sedna sprawy, zastanówmy się teraz na chwilę nad obecną sytuacją w jakiej nasi uznani raperzy się znajdują. C-Bo od wydanej dwa lata temu "Orca", jak na razie milczy. Killa Tay poza obnażaniem się na forum publicznym, co chwile wychodzi z cyfrowymi projektami które jakościowo nie dorastają do pięt jego dawnym dokonaniom. Pizzo ostatnią solówkę wydał w 2005 roku - było to "Only God Can Judge Me". Marvaless już kilka lat wydaje swoją "nową" płytę "Concrete Rose", jej ostatnia "Ready Made" sięga roku 2007. O Lunim mówi się że dawno odpadł z gry, nie dziwota, "New Sac City" (2011) było wręcz asłuchalne. "The Corporation" od Laroo (2008) to ostatnia naprawdę mocna pozycja w jego dyskografii. Zaś ostatnie "Plugged In: Live From The Streets" z 2012 Lil Rica to kompletnie nie trafiająca do mnie pozycja. Ogólnie sprawy nie mają się zbyt dobrze...ale rzućmy okiem na prezentowaną składankę..

Ktoś postanowił że znowu zbierze wszystkich weteranów razem i postawi w gotowości miłośników dawnego AWOL. Bynajmniej, nie jest to Freddie Smith lecz cała inicjatywa ponownie wyszła od samego Laroo. Siedzący w temacie, na pewno pamiętają "Fuckin With the Mob is A Privilege" z 2009, które osobiście wychwaliłem i powątpiewałem czy kiedykolwiek taki incydent się jeszcze powtórzy. Mija pięć lat a Timless Ent i WCM łączą siły by zrobić powtórkę z przeszłości. "Mafia Royalty" to krążek zbudowany na tych samych zasadach co pozycja Taya i Roo. Jak się okazuje, jeśli ktoś porządnie weźmie się za nasze legendy, należycie im zapłaci, wpuści do profesjonalnego studia i podłoży producenta z prawdziwego zdarzenia - wszystko będzie działać jak należy. Jest się tu rozpieszczanym po prostu wszystkim. Nie sądziłem że będę wstanie to przyznać ale ta ekipa, mimo tak długiego stażu, nadal to ma. C-Bo zdążył już zademonstrować że jest w formie czego dowodem była "Orca". Jeśli płyta do was trafiła, na "2K14" Shawn pokazuje dokładnie to samo - bezkompromisowość i niebywałą zgrabność w układaniu tekstów. Swoim solowym "Right Back" dobitnie eksponuje talent i niepokorną osobowość. Killa Tay co prawda już dawno pozbawił się szaleństwa w głosie jakie miał za czasów AWOL ale wciąż umie wystawić pazury i nie boi się powiedzieć co myśli ("Snitches Shouldnt Rap"). Marvaless sprawiła mi niezmiernie wielką niespodziankę nie odpuszczając swojego stylu i udowodniła że jest jedyną królową sceny rap na Zachodnim Wybrzeżu. Nienagannie potrafił zachować się też Laroo. W końcu po kilkuletnim upajaniu się szampanem i zabawie w klubach wrócił na stare mobbsterskie klimaty (jak przypuszczam tylko na chwilę). Niestety Luni stracił swoją agresywność i część swej charyzmy ale nie można mu odmówić zdolności w pisaniu chwytliwych tekstów ("G-Shit"). Ubolewam za to nad bardzo znikomym udziałem Pizzo i Lil Rica. Panowie pozostawili po swoich wystąpieniach niedosyt a przecież słucha się ich z przyjemnością. Od gospodarzy można spodziewać się rzeczowej i ciekawie przedstawionej gangsterki oraz bardzo dobrych, ilustrujących tekstów. "Product Of Society", "Fast Cash", "Inner City Hustla", to tylko jedne z przykładów że w 2014 roku można robić genialny gangsta rap bez żenujących treści jakie spotykamy często u świeżego narybku. Raperzy arbitralnie przypomnieli wszystkim, dlaczego cieszą się tak ogromnym szacunkiem fanów nieprzerwanie przez ponad dwie dekady. Swoją godność zachowuje również bezwzględnie podporządkowana wokalom produkcja. Zajął się nią ten sam człowiek który na "Fuckin With The Mob.." rozniósł w pył wszystkich mizerniaków na Wybrzeżu i z podobnym skutkiem radzi sobie i tu. Bez krzty wątpliwości Traxx FDR to jeden z najbardziej utalentowanych i rozwiniętych muzyków na zachodzie. Dziwię się że jego osoba jest nadal tak słabo eksponowana w tym regionie. Chłopak jest mistrzem panoramowania, miksowania dźwięku i kreowania brzmienia. Posiada własny styl i z gracją odnajduje się w cięższych jak i lżejszych klimatach. Ponownie wykręcił wyśmienite nowoczesne westcoastowe podkłady bez jakichkolwiek naleciałości z zewnątrz. Każdy zrobiony przez niego kawałek dysponuje wybredną aranżacją i jest instrumentalną salwą skierowaną w kierunku słuchacza. Niektóre efekty jego pracy jak i próbkę możliwości weteranów z AWOL można zobaczyć w klipach: "My Family" i "Snitches Shouldnt Rap" (swoją drogą bardzo ładnie zrobionych).

Album posiada kilka rys lecz nie są one głębokie, chodzi tu głównie o sposób w jaki "Mafia Royalty" zostały zaprezentowane. Da się bowiem odczuć że jechanie na renomie obniżyło nieco wydajność pracy członków nowego AWOL. Naturalnie, materiał jaki się tu znajduje jest znakomity, ale jak na wielki reunion to kawałków jest zdecydowanie za mało. Trzynaście numerów z czego ten sam instrumental w Intrze i Outro - jak na tak liczny personel jest to pójście na mega łatwiznę. Totalnie z dupy jest jednak samo oprawienie CD w digipack z kompletnie nijaką grafiką. Nawet blend przypadkowych fotek artystów byłby stosowniejszy niż to co otrzymujemy. Okładka na pewno nie podkreśla atmosfery albumu a wręcz zniechęca do kupna. Niemniej nie dajcie się zwieść pozorom bo każdy szanujący się fan dawnego AWOL i West Coast Mafii powinien mieć tę pozycję w swojej kolekcji. Do kupienia wszędzie za przyzwoitą cenę.

sobota, 8 listopada 2014

Freeway & The Jacka - Highway Robbery CD (2013, Team Early Ent., The Artist Records)

Ostatnimi czasy szumnie zrobiło się wokół projektu Freewaya i Jacki. Raperzy jak wiadomo współpracują ze sobą od dłuższego czasu lecz to dopiero koniec 2013 roku dał konkretny rezultat ich pracy. Najpierw wyszedł mixtape "Write My Wrongs" a za chwilę pełnometrażowe LP. Ze względu na jakieś problemy wydawnicze album wisiał jedynie na stronach w postaci cyfrowej (o czym chyba nie wszyscy wiedzieli). Zaplanowana premiera krążka fizycznego odbyła się zatem dopiero szesnastego września 2014. Przedpremierowo mogliśmy obejrzeć klipy do "Cherry Pie" i "On My Toes" oraz "Gun Language", który pojawił się kilka dni tuż przed trafieniem materiału do sklepów. "Highway Robbery" to zdecydowanie wielkie wydarzenie dla całej Zatokowej sceny. Niezaprzeczalnie, dzięki tej pozycji wielu słuchaczy tradycyjnego rapu w końcu dowie się kim jest człowiek o pseudonimie the Jacka, jak i również będą mięli okazje skosztować umiejętności kumpli jakich Mob Figa zdecydował się przedstawić szerszemu gronu...

Album prezentuje cały przekrój zagadnień. Chłopaki starają się przekazać jakaś wiedzę, dać mądrość, skłonić do refleksji czy popchnąć do działania, pokazać drogę jaką sobie obrali przy tym cały czas deklarując przywiązanie do ulicy. Z drugiej jednak strony, spotkamy tu niewybredne treści jak chwalenie się drożyzną, banalizowanie haterów czy po prostu wyrywanie dup w klubach, pieprzenie. Zresztą, tracklista w bardzo elegancki sposób przechodzi z góry od ambitnych po te mniej zobowiązujące tematy w dół. Naprawdę, jestem bardzo wdzięczny za to że raperzy postanowili stworzyć barwne, emocjonalne i autentyczne dzieło, jednak nie do końca broni się ono merytorycznie. Jak się dowiadujemy od samych gospodarzy, krążek powstawał aż sześć lat, Jacka przecież przez ten czas uzupełniał swoją dyskografie całą masą innych projektów. To rozciągnięcie w czasie plus ograniczony kontakt obu panów, rozkładają nieco płytę. Wygląda bowiem ona trochę jak talerz z obiadem rozkapryszonego i znudzonego czterolatka - rozgrzebany i wymieszany tak że nie wiadomo co maluch dostał do jedzenia. Jacka i Freeway, mimo szczerych chęci, chyba nie do końca byli świadomi co tak realnie tworzą. Jak sobie zatem poradzili z resztą? Szef Artist Records zachował się elementarnie. Podśpiewuje, zmienia flow, moduluje głos i zdaje mi się grzeczniejszy niż postawa reprezentanta Philly. Stanowczo Freeway jest agresywniejszy w tekstach, a jego sposób nawijania odznacza się też (co jasne) większą dynamiką i żywszą ekspresją. Jestem jednak zdania że obaj celująco się ze sobą zgrywają. Produkcja to naturalnie kolejna podstawa. Tutaj każdy musi się zgodzić z jej nieszablonowością a niekiedy nawet kameralnością, harmonia jaka tu panuje jest niebywała, dźwięki na tej płycie się po prostu nie mylą. Dawno nie słyszałem tak poruszającego i genialnie zrealizowanego materiału. Cała gama instrumentów, zapożyczone fragmenty, charakterna perkusja - całość misternie złożona przez takich kompozytorów jak Jeffro (6), Traxamillion (2), Maki (1), Young L (2) i Jake-One na spółce z G-Koopem (1) oraz RobLo (1) i Serg1 (1). Zwraca uwagę jak najbardziej trafione, wykorzystanie przepięknego kawałka "Psychobabble" z repertuaru Frou Frou w "Dying To Try Me", natomiast Daf Punkowe "One More Time" jest tu po prostu niepotrzebnym zapychaczem. Zarówno muzycznie jak i tekstowo to mało atrakcyjny numer. Płyta wiele zyskuje również dzięki personelowi pobocznemu. Takie kawałki jak "Cherry Pie" czy "On My Toes" wiele straciłyby gdybyśmy pozbawili ich śpiewu Jynxa i Fam Syrka. Cormega, Freddie Gibbs i Trae jeszcze bardziej podnoszą prestiż krążka a koledzy z mafii od Jacki przyjemnie go uzupełniają...

Pomijając całą drobiazgowość i skupiając się na pełnej formie w jakiej "Highway Robbery" zostało zaprezentowane, w dużym stopniu zapomina się o kręceniu nosem i docenia niepowtarzalną atmosferę. Uwagę przykuwają też wszelakie wtrącenia dotyczące religii gospodarzy jaką jest Islam. Obaj raperzy bowiem modlą się do Allaha, którego opatrzność zapewne w jakimś stopniu przyczyniła się do powstania tego dzieła. Ręka boska nie ominęła także profesjonalnego marketingu i oprawy graficznej CD. Kupujący otrzyma fachowo wydany, trzyczęściowy, błyszczący digipack z przepiękna grafiką. Niewątpliwie, będzie można go zdobyć bez problemu przez długi czas...

wtorek, 28 października 2014

T-Nutty - Sac It Up and Serve It: Gas Chamber 2.4 CD (2013, Nutt Factor Musicc)

Po naprawdę bardzo dobrej "Channel 24st." i kolaboracyjnym albumie "Slangin & Bangin" z Liq, T-Nutty chyba zagubił się nieco w koncepcji wypuszczania swoich przyszłych projektów. Zanim wszyscy usłyszeli o takim czymś jak "Sac It Up" dużo wcześniej została uruchomiona promocja długo oczekiwanego "Blue Venom". Już w 2012 zaczęły się przygotowania do zrzucenia "jadu" w postaci chociażby "West Coast Chopper", klipu zwiastującego ów krążek. Mamy końcówkę roku 2014 a płyty nadal nie ma. W międzyczasie Nutt postanowił jednak zaspokoić nieco apetyt fanów i w 2013 roku dostaliśmy przystawkę w postaci tytułu który ewidentnie nawiązuje do pierwszej solówki C-Bo "Gas Chamber". 

Album doczekał się, czego sam T-Nutty zapewne nie przewidział, aż pięciu klipów. Video do "West Coast Chopper" nigdy już nie zostanie wykorzystane dla "niebieskiego jadu" gdyż kawałek ten trafił w końcu na "Sac It Up". Mogliśmy też okazje zobaczyć obrazy do "Fire Breathing Dragon", "On Ya Mind" i "In My Zone" oraz "Gangie", które posłużyło do reklamowania zarówno niniejszego krążka jak i drugiej części "When Animals Attacc" Key Loom'a. Po puszczeniu płyty można stwierdzić że Nuttyemu kompletnie odbiło lecz z drugiej strony chłopak swoje odsłużył i trzeba pozwolić mu na odrobinę szaleństwa. Zostawił ładunek, odpalił lont i czekał aż wybuchnie. Komu rozsadziło głośniki i wywaliło klapę w bagażniku będzie musiał wymienić na nowe, tymczasem dla innych to zapewne kompletny niewypał. Mowa oczywiście o nowych rozwiązaniach muzycznych jakie się tu pojawiły. Południowy trap w zachodnim wykonaniu, tak w skrócie można określić brzmienie tegoż krążka. Jest nawet refren w autotune na "Blocc Move" i charakterystyczne "yeah Ho!" znane przede wszystkim z twórczości Three 6 Mafii w kawałku "Fall Bacc". Po co to wszystko skoro słuchacze wymagają od danego artysty określonego, definiującego go zestawu ścieżek a nie kombinowania i wtrąceń które nijak się mają do jego osoby? Prosta logika podpowiada że - dla pieniędzy. Fani rapera z Sacramento i tak płytę kupią nie ważne jaka by ona była a nuż znajdą się i tacy którym kompletnie nieznany raper przypasuje swoim "nowym" brzmieniem i również dorzucą mu kilka dolców od sprzedaży. Oczywiście zachodnie trapowanie nie musi do końca mieć natury rasowych południowców i często oba gatunki spotykają się gdzieś w połowie. Niemniej trzeba się liczyć z tym że cała produkcja na albumie opiera się głównie na zestawie perkusyjnym z paczki 808. Kawałki z "Sac It Up and Serve It" mają głównie mocno przepieprzyć i zatrząść całą kondygnacją budynku. Najpewniej zrobią to "West Coast Chopper", "In My Zone", "Fire Breathing Dragon", "Indubitably", "Fall Bacc" albo "Gangie". Nie do końca przekonały mnie za to mało urzekające "Knoccin At These Bitches" oraz "Fast Lane" (jedyne samplowane). Muzyka na albumie to jedno, T-Nutty to drugie, raper pozostał wierny swoim ideałom przynajmniej jeśli chodzi o kwestie liryczne. Teksty mają przede wszystkim zabawiać i wzbudzać podziw co bezapelacyjnie jest tu przestrzegane. Czy to chodzi o bazę porównań, punchlineów czy technikę składania rymów. Flowmastermouth robi to w mistrzowskim, rozpoznawalnym dla siebie stylu i z genialnym flow. Wychwalanie swej osoby to temat przewodni każdej płyty Nuttyego lecz potrafi on również stworzyć bardzo ciekawe i rzeczowe dzieła czego przykładem jest chociażby znajdujący się tu "Hard For Me". Gospodarza wspierają na mikrofonie głównie jego bliscy kumple w postaci takich ksywek jak Jacc Thrilla, Young Bop, Liq czy Key Loom. Na trzynaście pełnowymiarowych kawałków, aż dziewięć to solówki.

Znów zaznaczę na kolorowo (czyt. niebiesko), grubą kreską to co u nikogo nie powinno budzić wątpliwości - T-Nutty to zajebisty raper. Śmiem też twierdzić że jako już jeden z nielicznych, nie splugawił dobrego imienia Sactown, nadal tworząc muzykę godną ulic tego miasta. Mimo tego że wyszedł z całkiem nową inicjatywą kierowaną do szerszego grona odbiorców to wypadł przy niej równie fenomenalnie co na poprzednich swoich projektach. Krążek zapakowany jest jedynie w cieniutki, podwójny digipack, okraszony całkiem fajną oprawą graficzną od bellicose design. W jego środku możemy znaleźć małe okienko z okładką "Blue Venom" i napisem "New Album Coming Soon" co daje nadzieje że płyta ta w końcu ujrzy światło dzienne. W creditsach podane jest wszystko poza producentami co wygląda na umyślne działanie. Czemu tak się stało trzeba już się chyba zapytać samego T-Nuttyego...

piątek, 24 października 2014

Berner and Ampichino - Traffic CD (2009, Bern One Entertainment)

Wracając te kilka lat wstecz gdy wujaszek Bernie zaczął stawiać pierwsze kroki na Zatokowej scenie, pomyślałem sobie że koleś wyda dwa, maks trzy albumy i zniknie tak szybko i niespodziewanie jak się pojawił. Raper nie zachwycał umiejętnościami i można było zauważyć że mocno promuje swą osobę znanymi ksywkami jakie zapraszał na występy gościnne. Przyznam się, że nie pałałem zbytnio sympatią do biznesmena z San Francisco lecz z biegiem czasu moja postawa w stosunku do Bernera zaczęła się kształtować w tę lepszą stronę. Dziś wiem że jego osoba była potrzebna scenie Bay by postawić jakość wydawanych krążków na nogi i pokazać że nadal można nagrywać zajebiste albumy. Śmiało mogę napisać że dzięki niemu dokonał się jakiś przełom który tchnął nowe życie w Zachodnie Wybrzeże. Oczywiście, nie da się ukryć że bez kasy Berner daleko by nie zaszedł ale trzeba docenić jego zapał do pracy i konsekwentność w dążeniu do celu. W kilka lat bowiem zdołał przedrzeć się do mainstreamu co nie udało się żadnemu raperowi z Bay w obecnych czasach...

Nigdy nie byłem fanem solowych przedsięwzięć Bernera, ani za czasów "Dirty Sneakers..." ani gdy wydawał swój pierwszy official "Weekend At Bernie's" ani na pewno teraz gdy nagrywa pod szyldem Taylor Gang. Chętnie jednak sięgam po jego projekty kolaboracyjne które prezentują mi jego osobę w mniejszym nasileniu i przede wszystkim utrzymane są w nieco innym klimacie. Przed kręceniem klipów z Young Thugiem czy nagraniem epki z B-Realem, Berner musiał najpierw wypracować pozycje u boku raperów mniej znanych lecz na pewno wyższych od niego rangą. Wynikiem tego były duety z Equipto, The Jacka, Messy Marvem czy też właśnie Ampichino. "Traffic" bo o niej dziś mowa, to pierwsza z dwóch części jakie chłopaki zdążyli razem nagrać. Album oczywiście utrzymany jest w typowo ulicznej konwencji. Usłyszymy głównie o sprzedawaniu towaru, przywiązaniu do ulicy, realizowaniu pragnień i sprzątaniu niewygodnych ludzi oraz typowe chwalenie się drożyzną i byciu najlepszym. Są też jednak momenty w których raperzy postanowili przekazać kilka głębszych myśli czego wynikiem są np. takie "Deep", "Loyality" i "Soldiers". Numery te stanowią udaną, choć stosunkowo niewielką odskocznie od reszty materiału a szczególnie wyróżnia się ten ostatni. Mówiący o miłości do swych dzieci i o tym jaki wpływ na życie miało ich przyjście na świat. Coś niespotykanego. Płyta jest naprawdę konkretna i kilkanaście tytułów na CD nie jest tylko zlepkiem przypadkowych wersów. Prawda że Berner nigdy nie był ani nie będzie lirycznym mordercą ale jego uspokajający głos i płynny, choć prosty flow, są w stanie w jakimś stopniu usatysfakcjonować. Potrafi też wzbudzić zainteresowanie swoimi historyjkami. Braki w składaniu oryginalnych rymów rekompensuje za to Anthony który zawsze zachowuje się na mikrofonie jak akrobata na trapezie. W jego głosie usłyszymy też więcej emocji niż u kolegi po fachu. Obaj raperzy jakoś nie prześcigają się w dominacji i zarówno Amp jaki Berner skupiają tyle samo uwagi i prezentują krążek po swojemu. "Traffic" naturalnie obfituje w wystąpienia gościnne a rozwinięciu akcji towarzyszyli zarówno starzy kumple Ampchino (V-12, Freeze, Bossi, Chino Nino), rozśpiewani Matt Blaque i Smiggz czy zasłużeni już weterani Jacka, Lee Majors i Cozmo. Zaproszony personel potrafi zostawić po sobie bardzo dobre wersy i refreny które zostają w głowie na długo. Ogólnie, wszyscy spisują się bez większych potknięć i wypadają równie elegancko co gospodarze. Podrzucona na płytę muzyka to również element który broni się swoją nienagannością. Współpraca ze sprawdzonymi producentami po raz kolejny zdała swój egzamin. Golden I 95 i Joe Mill to ksywki bez których Ampichino nie wchodzi do studia. Poza nimi podkłady robili Kaoz, Stin-J, Kali Mist, po jednym Packslap i Rob Lo, oraz znowu usłyszymy Cozmo tym razem za stołem mikserskim który wykręcił cztery numery. Muzyka przeważnie utrzymana jest w umiarkowanym klimacie i melodyjnym tonie. Podkłady są pełne życia i posiadają swój unikalny charakter, dostajemy tu cały wachlarz sampli i instrumentów w czystych i ciepłych barwach. Chłopaki dopieścili swoje dzieła w każdym detalu i dlatego, mimo że duża część płyty szybko wpada w ucho, płyta nie powoduje znużenia. Naprawdę ciężko w dzisiejszych czasach o porządnych inżynierów dźwięku a ten krążek jest przykładem że tacy jeszcze istnieją. Poniżej próbka tego co usłyszycie...

"Fam First"

"Traffic" wychwaliłem jak mogłem gdyż naprawdę na to zasługuje. Tak jak wszystkie projekty od Ampa i Bernera to produkt profesjonalny, dopięty na ostatni guzik ale przede wszystkim widać w nim jakiś pomysł, strukturę. Słychać, że żaden kawałek nie znalazł się na tej płycie przypadkiem. To bardzo kompletny, merytoryczny materiał z naprawdę wciągającymi tekstami, którego słucha się z przyjemnością. Szkoda że CD jest bardzo trudno dostępne więc ciężko będzie co niektórym uzupełnić kolekcję. Bern One Ent. widocznie nie pokusiło się o wypuszczenie większej ilości nośników czy zrobienie reedycji...

sobota, 11 października 2014

Sicx - If These Walls Could Talk CD (1999, Siccmade Muzicc)

Nie da się ukryć że Sicx to postać kontrowersyjna, chyba nawet bardziej niż sam X-Raided. Jednak w przeciwieństwie do Anerae, Maxmillian Levec Kunitz nigdy już nie odzyska szacunku swoich (byłych już) fanów. Bojkot jego płyt trwa do dziś i co jakiś czas pojawiają się dyskusje czy to moralne nadal słuchać jego muzyki. Jedni połamali i spalili wszystkie swoje kolekcjonerskie wydania, dla drugich, liczy się przede wszystkim muzyka. Uważam, że obie strony mają prawo do własnych decyzji i nikt nikomu nie powinien zaglądać w playlistę. Dyskografia Sicxa nie jest zbyt pokaźna bo poza dwoma klasykami jak "Dead 4 Life" z 1995 i omawianej dziś "If These Walls Could Talk" jego konto wzbogaca jeszcze tylko wspólny album z bratem (Brotha Lynch Hung) "Nigga Deep" (98') który jest kompilacją kawałków z wczesnych lat ich działalności. Tylko trzy płyty wystarczyły by Sicx został jednym z najbardziej rozpoznawalnych i cenionych raperów z Sactown, lecz jak się potem okaże też jednym z najbardziej znienawidzonych w ogóle...

Intro "If These Walls Could Talk" brzmi jakby miało zwiastować nadejście antychrysta. W "Marination" D-Dubb i Sicx będą dozować swe umiejętności na wleczącym się, krótkim numerze, zaś trzeci i ostatni wstęp, przewrotnie nazwany "Jesus Christ" należy do dialogu Pinheada z J.P. Monroe (Hellraiser III). Ci panowie przygotują nas na pewną śmierć gdy od kawałka "The Unholy" zacznie się piekło na ziemi. Sicx to oczywiście specjalista od mordowania i potrafi napisać naprawdę zgrabne teksty pełne przemocy i szokujących zachowań. Jego tłumaczący, wpajający jedyną prawdę, maniakalny głos szybko przedostaje się do podświadomości a dynamiczny i ekspresyjny flow to cacko którym chcą się bawić uszy. Pewne jest, że aparat mowy Sicxa to instrument a nie tylko narządy służące do wyklepania napisanego tekstu. Nim skończy się płyta będziemy już od niego uzależnieni. Album naturalnie nie stroni od ofiar i opisów krwawych scen. Obłąkaniec z wyostrzonym instynktem zabijania, jak tylko zapadnie zmrok i nadarzy się okazja zostawia trupa z flakami wywalonymi na trawie. Gwarantem na makabryczne doznania są np. genialne "Killing Fields" i "Killa Nigga Nite" w których doświadcza się zła w pełnej okazałości. W tekstach prócz masowej eksterminacji znalazły się też akcenty ubolewania nad zaistniałą sytuacją posiadania chorego umysłu. Dlatego gdy Sicx zdaje sobie sprawę ze swoich niepohamowanych skłonności i zdolności do samodestrukcji paranoja na albumie sięga zenitu. Płyta naturalnie jest bardzo monotematyczna co raczej nie powinno rozczarować sympatyków tego typu nagrywek. Jedyną odskocznią od ciągłego porzucania ciał jest tu "Be 4 tha Nitez Up" o napełnianiu kieszeni i dążeniu do sukcesu. Muzykę do tego slashera komponowali głównie Fingatips i Brotha Lynch Hung. Sam Sicx również zrobił sobie podkłady lub też je co-produkował czego wynikiem są jedne z najbardziej wkręcających numerów na albumie. Produkcja ma ten niepowtarzalny Siccmadeowski klimat drugiej połowy lat 90' i prawie nie różni się od takich klasyków jak "Loaded" czy "Smoke In-Halation". Naprawdę nie sposób nie wymienić "If These Walls Could Talk" jeśli chodzi o wkład w zdefiniowanie brzmienia ekipy. Na żadnym innym albumie nie udało się wycisnąć tak mocno tej esencji mrocznego funku co na tych trzech krążkach. Na ostatniej płycie Sicxa znajdziemy jedenaście pełnoprawnych kawałków pośród piętnastu tytułów, gdyż jak wspomniałem krążek posiada aż trzy wstępy i jeden skit przy końcu. Dostaniemy aż sześć solówek i kilka gościnnych zwrotek od całej ekipy Siccmade i Dubb-Sak'a. Całość wieńczy niezastąpiony śpiew D-Dubba który dyskretnie przemyka po utworach i elegancko domyka album. Dzieło promuje klip do "One One", można go zobaczyć niestety tylko w kiepskiej jakości, gdzieś błąka się po sieci...

"If These Walls Could Talk" jak wiadomo zalicza się do nurtu horrorcore lecz trzeba pamiętać o tym że to przede wszystkim bardzo dobre gangsterskie granie z Sactown. Nie ma wątpliwości że to pozycja kultowa jak i obowiązkowa dla wszystkich fanów starego obozu Lyncha. Posiada ten unikalny charakter, coś co lawiruje pomiędzy autentyzmem a artyzmem. To samo uczucie pamiętam towarzyszyło mi przy okazji "Loaded". Po zagłębieniu się w album coś każe myśleć że występki Sicxa to nie tylko wymyślone historie napisane pod wpływem zielonej używki i butelki Olde English. Koniec jego kariery tylko dolewa oliwy do ognia i podsyca spekulacje i domysły. Kunitz razem ze swoją partnerką zostali skazani za pedofilie (ponoć też na własnych dzieciach!) i jak wynika z oficjalnych danych oboje dostali 32-letnie wyroki. Przed wtrąceniem do pierdla Sicx był w trakcie nagrywania swojego kolejnego krążka pt."Deer Hunter" lecz z wiadomych przyczyn nigdy go nie ukończył. Nie wiadomo też czy gdziekolwiek znajdują się nagrania z sesji do tegoż albumu. Możliwe że jakaś część materiału została zabezpieczona przez policje w trakcie konfiskaty.

Jeśli ktoś mimo wszystko chciałby uzupełnić swoją kolekcje o "If These Walls Could Talk" jasne że mało nie zapłaci. CD jest dawno out of print ale zdarzają  się czasem okazje. Wersji albumu są tylko dwie i zbytnio się od siebie nie różnią. Pierwsze wydanie dystrybuuje Ground Level co objawia się znaczkiem na odwrocie w dolnym prawym rogu. Drugie wydanie pozbawione jest tego loga, ma nieco ciemniejszą grafikę, inny numer katalogowy na grzbiecie okładki i szóstkę zamiast jedynki na końcu kodu kreskowego...

wtorek, 2 września 2014

C-Bo's Bluez Brotherz - The C-Section CD (2005, Paid In Full Ent.)

Nieczęsto się zdarza, że artyści z Zachodniego Wybrzeża swoją dyskografie tak bardzo opierają na projektach pobocznych i collabosach jak pan I-Rocc. Mimo że na jego płytowym koncie widnieje grubo ponad dziesięć pozycji to pełnoprawnych solówek wydanych fizycznie ma zaledwie dwie ("Center Of Attention" i "Power & Position"). Reszta jego dorobku to mieszanka prezentowanych składanek i albumów kolaboracyjnych pomiędzy którymi można znaleźć też "The C-Section" - czyli wydany z wielkim szumem projekt nagrany na spółkę ze Smigg Dirteem. Nie dość że sam C-Bo i West Coast Mafia zajęli się jego prezentacją i przy okazji reklamowaniem to jeszcze grafika trafiła do portoflio photodoctorgraphics. Trzeba przyznać, że osobom pracującym nad materiałem udało się wytworzyć elegancką otoczkę pod cripową banderą przez co wielu chyba zapomniało że przede wszystkim kryterium oceny stanowi sam muzyczny materiał...

Zamysł dla tej płyty jest bardzo czytelny i słychać że I-Rocc i Smigg chcieli stworzyć krążek który byłby niejako hołdem dla gangu Crips jak i również wielkim wydarzeniem. Przyznać trzeba że "The C-Section" ma w sobie gangowy potencjał lecz na pewno nie jest to album tak kultowy za jaki co niektórzy zdają się go uważać. Subiektywnie patrząc, zbyt wiele chciano w ten projekt włożyć przez co jego konstrukcja lekko chwieje się w posadach. U raperów bowiem odezwały się chyba jakieś większe mainstreamowe ambicje i w niektórych momentach wystylizowano produkcję na bardziej komercyjną, południowo-bouncową ("Get Fucked Up", "Right Here"). Jak i taką która ma podporządkować się pod występ zaproszonego, dość znanego gościa ("What We Go Through"). Nijak się to ma do reszty charakterystycznej dla San Diego i Sactown muzyki i takie skoki w bok wprowadzają jedynie dysharmonie. Produkcyjnie, to co zrobili Cricet, Baby Bubb i Ecay Uno to oczywiście ich własny, wyrobiony styl komponowania, wszyscy zaprezentowali swój rozpoznawalny zestaw próbek i staranność w robieniu podkładów. Jasne jest że to ci panowie najlepiej pokazali się od strony muzycznej albumu. U J. Booga natomiast słychać brak jakiegoś konkretnego kierunku. To on głównie wprowadza niepotrzebne zmiany w brzmieniu, przez co wyniki jego pracy są chwiejne. Pochwalił się całkiem dobrymi "In A Zone" i "Gangsta", lecz niestety, to jemu właśnie zachciało się zrobić beat do "Right Here". Również jego "Do That" stylowo nieco odbiega od norm. Na wielki plus zasługuje zrobione przez Batkave, tytułowe "The C-Section", które jest swoistym hymnem gangu Crips, przewodnim numerem na płycie. W "Take That" jednak chłopak sięga krytycznego stopnia minimalizmu i jedyna prawidłowa reakcja na jego wypociny to wzruszenie ramionami i skipping do kolejnego kawałka. Ogólnie rzecz biorąc, poza muzyką od sprawdzonych weteranów reszta wygląda dość bałaganiarsko. Całość na pewno nie usatysfakcjonuje wybrednego słuchacza i zrobią to raczej wyselekcjonowane kawałki (które na szczęście będzie można wybrać w przewadze). Wracając do gospodarzy, I-Rocc i Smigg Dirtee to porządni raperzy, słucham ich w sumie bez wnoszenia jakichś większych sprzeciwów. Starają się technicznie urozmaicać swoje rymy a teksty bez ogródek mają stawiać ich w jak najlepszym świetle na tle różnych, wymagających naciśnięcia spustu sytuacji. U I-Rocca dodatkowym atutem na pewno będzie jego buńczuczny flow i ostry głos. Myślę że potrafi wytoczyć większe działa niż Smigg, którego przyznam się, jestem umiarkowanym entuzjastą. Płyta natomiast mogłaby lepiej sprawdzać się jeśli chodzi o zawartą w niej treść. Niby atmosfera jest gangowa i obaj panowie to bez wątpienia zdeklarowani członkowie Crips, to brak tu efektu wow, czegoś za co album ten mógłby być wyróżniany. Wykorzystano tu bowiem szablonowy przykład składania tracklisty. Krążek nastawiony jest raczej na typowe gangsterskie przechwałki i udowadnianie swych umiejętności, zarówno na mikrofonie jak i na ulicy, dlatego trudno tu doszukiwać się jakiejś głębszej merytorycznej rozprawy...

Niechlubnie dodając, w niektórych momentach kuleje strona techniczna albumu, chodzi tu przede wszystkim o realizacje poszczególnych nagrań. Słychać że materiał łatał po kilku studiach dlatego krążek odznacza się brakiem płynności i jednolitości dźwięku. Efektowność kilku numerów jest zatem obniżona przez niedostatecznie dobry mix/mastering. Takie "Bluez Brotherz" czy "Beef" (oba prod. Baby Bubb) zamiast niszczyć membrany, dostają lekkiej zadyszki. Również Batkave przy tytułowym numerze nieco nabroił...

Na koniec mogę powiedzieć ze "The C-Section" to bardzo przyzwoity album lecz w sumie nic więcej. Trochę Sacramento trochę San Diego i trochę czegoś innego nie do końca trafionego. Klasykiem raczej nie zostanie lecz powinien przypaść do gustu słuchaczom crip-hopowych klimatów. O wyjątkowości tego projektu będą nas za to przekonywać ludzie którzy w 2007 wypuścili wznowioną wersję płyty - mianowicie R.N.L.G. Records. Na "The C-Section Revisited" znajdziemy dwa dodatkowe utwory, "The Truth" i "Bad Newz". Poza wydłużeniem czasu trwania zmieniono także okładkę, której front to na nowo obrobione zdjęcie ze środka wkładki pierwszego wydania. Jeśli wierzyć opisom, CD ma zawierać też jakieś video plus od nowa zrobiony mix i mastering czego osobiście nie jestem w stanie potwierdzić...

środa, 20 sierpnia 2014

AP.9 & Fed-X - 17708 (MOB) CD (2005, Black Market)

AP.9 w swoim dorobku artystycznym, jak każdy ceniony raper w Bay musi mieć na koncie jakieś projekty kolaboracyjne. Mob figa ma ich kilka a jednym z nich jest płyta z kolegą z zespołu - Fed-Xem. Nie ma w tym nic zaskakującego, jednak na pewno zwraca na siebie uwagę fakt, że płyta wychodzi pod skrzydłami Black Market które to nawet do dziś pozostaje wytwórnią kontrowersyjną. Od razu rzuca się w oczy piękny artwork wykonany przez jak zwykle w formie photodoctorgraphics. Stojący dumnie AP.9 i Fed-X przed podziurawioną od kul, palącą się furą i ze stosem forsy porozrzucanej na drodze zachęcają do sprawdzenia materiału. Okładka jednak w tym przypadku nie ma nas wykiwać swoimi walorami artystycznymi a tylko podkreślić atmosferę albumu. Bo jak się zaraz okaże, krążek dwóch mob figazów jest jednym z lepszych posunięć wydawniczych Black Market po wkroczeniu nowego millenium...

"17708" jak to często się zdarza przy colabosach znad Zatoki nie jest do końca pełnym duetem i obaj raperzy razem dają popis jedynie w pięciu numerach. Nie mam zamiaru jednak wystosować tu listu z zażaleniami w kierunku chłopaków bo na wszystkich kawałkach znajdziemy przynajmniej jednego z nich. AP.9 co prawda nie krzyczy tak dużo jak np. na "Headshotz" ale jego flow skupia uwagę i często stopniuje napięcie. Zwrotki zaś imponują techniką pisania i ciekawymi, ilustrującymi tekstami. Poza tym raper jest też dominującą stroną jeśli chodzi o ilość wystąpień i tworzenie gęstszej atmosfery. Fed-Xowi też nie brakuje biegłości w pisaniu i zawodowstwa w przekazywaniu treści choć jego teksty skupiają się bardziej na tej wystawnej i imprezowej stronie bycia gangsterem. Kontrast między nimi będzie najbardziej widoczny gdy porównamy sobie znajdujące się tu solówki. AP.9 w "The Bay" nakreślił swój osobisty Zatokowy hymn, "Pull The Curtainz" rykoszetem trafia nawet 50 centa i Ja Rule'a a "Watch Me" to typowe nadymanie się mające na celu pokazanie swej pozycji na ulicy. Fed natomiast zajął się zatrudnieniem kilku dziwek, wożeniem tyłka w drogich furach i podpisywaniem autografów ("Pimp Rules", "Do It Up Big"). Mimo że gospodarze spisują się wzorowo i darzę ich po równo sympatią to złoto bez wątpienia należy się Bishopowi. Muzyka nie odstaje od poziomu mob figazów a robili ją m.in. ludzie od których swego czasu chłopaki chętnie brali podkłady, czyli Rob Lo i Mad Hatter. Sam AP.9 stworzył dwa numery oraz po jednym dorzucili się Deluca, Mark Sparks, DJ 7 i F.U. Payme. Dziwnie jednak się składa gdyż cała płyta mimo że czuć na niej zróżnicowanie, brzmi jakby robił ją jeden producent. Kawałki są bardzo instrumentalne, dźwięki żywe, linie bębnów mocne. Częściej napotkamy aranżacje bardziej rozbudowane niż te ujmujące mniej. Uniknięto bubli choć do gustu nie do końca przypadły mi pozycje popełnione przez AP.9. Są tu uczciwie brzmiące gitary, zarówno akustyczne jak i elektryczne. Trąbki ukryte gdzieś daleko w tle przez Rob Lo w zajebistym "17708" a nawet smaczek country w "Since Da Kid". Nie można nie wspomnieć o porywającym kawałku (znowu Rob Lo) "Mobsta Life" z reggaeowym śpiewem Unda P i pełnym wdzięku fletem przy końcu. Znajdziemy też refreny rnb w imprezowych "Do It Up Big" i "Got Money Now" oraz w "Big Buiznezz". "Come Hard" natomiast to typowy knocker do rozsadzania bagażnika. Płytę zaszczyciło również kilku gości. Są wersy grubego kalibru (np. C-Bo, Husalah), takie które spotkają się z wyrazami politowania (niestety Lil Ric) jak i ludzie których Black Market włożyło tu na siłę (znowu Cilla Cane).

"17708" to bez wątpienia jedna z najlepszych płyt w dyskografii Mob Figazów. Bardzo podoba mi się charakter tego krążka, który nie wychodzi poza pewne bariery. Obaj raperzy znaleźli też odpowiednie środki na to by materiał nie był płaski, pokazali się porządnie ze wszystkich stron i z zaangażowaniem przedstawili stronę merytoryczną materiału. Styl mob chwyta się wiadomych zagadnień a ten album jest jednym z atrakcyjniejszych przykładów jak go zaprezentować. Aż dziwne że label w którym ukazała się płyta nie pokusił się o jej wznowienie jak w przypadku innych swoich dzieł. Można ją co prawda jeszcze kupić lecz jej dostępność jest ograniczona a ceny bywają różne..

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Hollow Tip - 30 Rounds (2005, Stackin Chips Records)

Rok 2005 nie był szczególnie płodny dla Markusa, poza "30 Rounds" wypuścił jeszcze tylko luźny "The Best Of 10 Years" nad którym raczej się nie napracował. Dziwne jednak że ósmy longplay rapera nie wyszedł w jego własnej Mercenary Entertainment a w Stackin Chips Records, która nie ma zbyt wiele na koncie jeśli chodzi o wydane albumy. Z tego powodu można by się obawiać że dostaniemy do rąk album który nie do końca spełni oczekiwania sympatyków, jak to miało miejsce w przypadku "Ghetto Famous", wydanej w Real Talk Entertainment. Scenariusz się bowiem powtarza i Hollow zostawia dla wytwórni Stackin Chips tylko jeden tytuł po czym więcej się w niej nie pokazuje. Album jak widać został wydany prawie dekadę temu i dzisiejsze dokonania Hollow Tipa nijak się mają do tego co robił dawniej. Wspominam o tym celowo gdyż to właśnie "30 Rounds" jest ostatnią, utrzymaną w starym stylu płytą która posiada te charakterystyczne, nieskażone nowoczesnością cechy.

Album ten to jeszcze bardzo thuggowe, Sacramentowe granie bez kombinowania. Jak wszystko ze starszej dyskografii Hollow Tipa posiada własny koloryt wykorzystanej muzyki. Tak jak byśmy powiedzieli o dwóch poprzednich płytch, że "Ghetto Famous" było pod tym względem nijakie a "Mercenary Life" zostało stworzone z rozmachem to "30 Rounds" wypada dość twardo i ciężko. Od razu można usłyszeć że perkusja wysunięta jest tutaj na pierwszy plan i dopiero za nią przebijają się inne dźwięki. Muzyka nie wywołuje od razu jakichś większych emocji i ten niezaspokojony głód emocjonalny sprawia, że ciągle powtarzamy płytę. Bo "30 Rounds" potencjał posiada ogromny ale musimy się do niego trochę dokopać. Atutem stają się naprawdę mocne uderzenia bębnów i niskich basów. Razem z resztą utrzymanych w zadziornym tonie instrumentów całość nabiera brudnego, hardcorowego charakteru. Jest tu trochę samplowania jak w "Break a Bitch" i "Make It Happen" lecz większość kawałków skupia się raczej na fundamentalnym tworzeniu. Slump Factory (Baby Bubb) zrobił sześć pozycji, J Knoxx tyle samo a Keez i Kreep zrobili po jednej. Nic nowego nie odkryje jak napiszę że najlepszą robotę odwalił Slump który posłużył się największą wyobraźnią. J Knoxx miał wiele zapału by mu prawie dorównać lecz zdarzają się u niego małe wpadki (mało ambitnie w "30 Rounds"). Keez dał typowo zachowawczy, dobry podkład w "Thugged Out" a Kreep znowu wypadł najgorzej. Jego "Mad" ratuje w dużej mierze agresywny wokal Luniego Coleone. Poza wspomnianymi dwoma średniakami produkcja stoi na równym, wysokim poziomie. Satysfakcjonująca jest też warstwa merytoryczna płyty jak i angaż Hollow Tipa w teksty. Krążek mówi o przywiązaniu do ulicy i funkcjonowaniu w niebezpiecznych warunkach. Jednak jak mówi sam tytuł, przede wszystkim chodzi o obnoszenie się z gnatem. Ten jako dobry kumpel ("Ain't Wit It") zawsze przydaje się w odwetach, karach za niesubordynacje, do zakańczania sporów ("Beef Ending"), starć z policją czy po prostu do sprzątania palantów którzy próbują grać na nerwach ("Mad"). Z krążka dowiemy się też na czym polega "Merc Life" a w "Make It Happen" chłopaki powiedzą ci że jak już coś robić to z impetem. Oczywiście nie zabrakło czasu na odrobinę pimpowania ("Break a Bitch") oraz sprzedawania narkotyków ("Thugged Out", "Street Life"). Musimy też pamiętać że Hollow włożył nie mały wkład w grę i przypomina nam o tym w "Been There" gdzie udowadnia swój status poprzez m.in. powoływanie się na wszelakie koneksję. Płyta jest bardzo spójna a zarazem tematycznie zróżnicowana. Nie mam nic do wytknięcia gospodarzowi. Rymy są ciekawe a wokalnie Hollow Tip pokazuje klasę i znakomicie płynie po podkładach. Jedynie co mi tu nie pasuje to nieszczęsny Mic-C którego jest zdecydowanie za dużo. Okazuje się, że im dłużej słyszę jego bełkotanie tym mniej go toleruję.

"30 Rounds" to naprawdę konkretny kąsek dla miłośników Sactown, już nie mówiąc o tym że to pozycja obowiązkowa dla fanów Hollow Tipa. W momencie jej wydania będąc już dziesięć lat w grze kolejny raz udowodnił że potrafi wydać porządny gangsterski album. Jest to jednak chyba jedna z ostatnich płyt gdzie raper trzyma jeszcze godny dla siebie poziom. Na krążku znajdziemy piętnaście numerów z czego ostatni, niby bonus to dupowata pioseneczka białego rapera Young Mennace'a, której nie warto nawet dopuścić do głośników. Płytę można jeszcze kupić jeśli się dobrze poszuka ale powoli staje się to coraz trudniejsze. Wychodzi tylko raz i jak w przypadku starszych płyt Markusa nie było wznowień. Warto ją jednak mieć, bo zapewniam, takich płyt się już dziś nie robi.

środa, 13 sierpnia 2014

Joe Blow, The Jacka, Liqz - 100 LBS & Bricks of Bo CD (2012, The Product Records/Leo)

"Extra extra read all about it!" aż się ciśnie na usta, panie i panowie mamy nowego reprezentanta mob w Bay Area jego ksywa to Liqz i o ile dobrze się orientuje jest z Santa Rosa. Jakiś czas temu koleś spiknął się z jednym z najbardziej aktywnych mobbsterów w Bay, członkiem Mob Figaz, The Jacką i zanosi się na to że pozostaną kumplami na dłużej. "100 LBS & Bricks of Bo" tak naprawdę pojawiło się znikąd i mimo że w projekcie biorą udział dwie znane i szanowane persony mało kto zwrócił na ten krążek większą uwagę. Okładka dość jednoznacznie pokazuje nam że to Joe Blow, The Jacka i Liqz, są głównymi podmiotami wykonawczymi tego dzieła. Prawda, że przynajmniej jedno z nich pojawia się w kawałkach lecz jest tu tylu gości że całość można podpiąć nawet pod VA. Nie jest to nic nowego w Bay, takich albumów jest mnóstwo, ważne by prezentowały jakiś przyzwoity poziom.

Można wyczuć że głównym prowodyrem do stworzenia "100 LBS & Bricks Of Bo" był Liqz, który dobrał sobie do albumu dwie znane figury tylko po to by jego ksywa w ogóle była zauważona. Chłopak pozostawia po sobie aż dziewięć zwrotek, gdy Blow nagrał pięć a Jacka tylko cztery. Pełnoprawnych kawałków jest tu zaledwie jedenaście więc można sobie wyobrazić że jego osoba panoszy się prawie na całej płycie. Niestety Liqz jest główną przeszkodą do tego aby ten krążek prezentował się lepiej niż średnio. Gdyby nie on, ocena byłaby na pewno wyższa. Koleś chyba z miejsca wymyślił sobie że będzie robić muzykę i akurat miał na tyle kasy by dobrze zapłacić uczestnikom tej imprezy. Liqz na tej płycie próbuje. Próbuje być mobbsterem, próbuje składać rymy, mieć flow i czasem próbuje być jak jego idol The Jacka. Zdarza mu się co prawda czasem sklecić jakiś akceptowalny wers lecz wokalnie jest kompletnie nie przygotowany by w ogóle wchodzić do studia. Okropna dykcja i bełkotanie zamiast rapowania to główne czynniki jego dyskwalifikacji. Albo Liqz ma problemy z wymową albo przed sesją się tak stresuje że musi coś wziąć na rozluźnienie (if you know what i mean). Miejscami jednak potrafi wypaść znośnie gdy podśpiewuje sobie jak w kawałku "Die With My Styrofoam" lub naśladuje styl Jacki w "Smoked Out". Ratowaniem albumu zajęli się oczywiście pozostali dwaj gospodarze. Zbierając ich zwrotki razem wychodzi liczba dziewięć więc dostajemy przeciwwagę do amatorskiej roboty Liqza. Na pocieszenie mamy też śpiewane refreny od Jacki w aż trzech numerach i pokaźną liczbę wystąpień gościnnych. Bardzo ładnie wypadli Fed-X, Bo Strangles i Berner, najgorzej za to Husalah którego forma spada ostatnio na samo dno. Krążek w dużym stopniu podnosi też całkiem niezła, klimatyczna produkcja. Dostajemy tu przyjemne dla ucha podkłady utrzymane głównie w umiarkowanej atmosferze. Irytuje nieco wykorzystanie Gotye "Somebody That I Used To Know" ale po kilkukrotnym przesłuchaniu utworu z tym samplem zaczyna się to nawet podobać. Obeznane ucho może też rozpoznać pętle Midnight Star "Im Curious" w kawałku o takim samym tytule. Bez obaw jednak, dla wymagających, są tu też oryginalniejsze rozwiązania gdzie producenci sami stworzyli melodie. Jest to przynajmniej połowa płyty i wychodzi to bardzo przyjemnie. Zadowala różnorodność użytych dźwięków i instrumentów które brzmią cholernie żywo oraz atrakcyjność zagranych motywów. Niewypisanie jednak kto i gdzie robił podkłady powinno zostać sowicie ukarane.

Ciężko jest jednoznacznie powiedzieć czy "100 LBS & Bricks of Bo" jest wart jakiegoś większego zainteresowania. Widać bowiem że to przede wszystkim album Liqza i trzeba użerać się z jego niemałym w niego wkładem. Wytrwałym polecam zmixować sobie całą płytę bez jego zwrotek a od razu materiał zyska na wartości. Album można nabyć za w miarę rozsądną cenę. Ktoś jednak zrobił sobie jaja i na froncie okładki wypisał w featach Messy Marva i San Quinna których tu oczywiście nie ma. Wkładka to jedynie pojedyncza kartka ale grafika na całości jest całkiem fajna (no i ten kubek z syropem wytłoczony na CD).

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Brotha Lynch Hung & Cos - Suspicion V.2 CD (2009, Siccness.Net)

Uważnie śledzący Californijską scenę na pewno zauważyli krążki wypuszczane co jakiś czas pod szyldem Siccness.net. Dzięki tej inicjatywie mogliśmy dostać do swoich rąk kilka naprawdę zacnych projektów z Zachodniego Wybrzeża. Kto posiada w swojej kolekcji takie płyty jak Luni Coleone & Damu "Independence Day", C-Bo & Killa Tay "Moment Of Truth" albo album Cricet, C-Band i Kokane jako "The Hood Mob" będzie na pewno w temacie. Niestety istnieje również druga strona siccness która objawia się wydawaniem dziwnych, nie do końca pełnowartościowych płyt lub też pozycji po prostu nieudanych. Z bólem trzeba przyznać że "Suspicion V.2" należy właśnie do tego niechlubnego kręgu. Fani na pewno kojarzą pierwszą cześć ("Trigganometry") wydaną w 2004 roku jeszcze w starym dobrym Siccmade Muzic. Mimo że to jedna z mniej popularnych płyt od Lyncha to jej przyjęcie było pozytywne. Druga część wydana w 2009 na pewno zainteresuje ale i przy okazji bardzo rozczaruje...

Przyznam, że po wysłuchaniu drugiego voluminu Suspicion byłem zdruzgotany materiałem tu zawartym. Nie przypuszczałem że Lynch jest w stanie wypuścić aż tak dziadowski projekt. Album wygląda tak, jakby chłopaki podpisali jakiś badziewny deal z siccness i wywiązali się z niego z podobnym poziomem. CD zawiera dwanaście kawałków (z czego ostatni to outro) a na czterech z nich nie ma nawet Lyncha, co gorsze, wypełniona jest występami gościnnymi. Brnąc dalej, nie zachwyca również wartość merytoryczna albumu który wygląda jak zbiór na szybko wymyślonych tematów aby tylko był jakiś pretekst do otwarcia ust. Co prawda raperzy wokalnie i rymotwórczo wypadają dobrze, ale jako całość to wszystko ze sobą nie tworzy większego sensu. Ot kilka pojedynczych, luźno skleconych tracków. Najwięcej do całości wniósł oczywiście COS który zostawił po sobie konkretniejsze wersy. Jego solówka "Fuck You Pay Me" mówi sama za siebie. Widać że chłopak się po prostu przyłożył i słychać to na całej płycie. To on głównie ratuje kawałki. Lynch zaś niezależnie od tematu nawija praktycznie to samo. Czyli typowe gangsterskie przechwałki ze spluwami w tle z domieszką rip-gutowskich rymów i reprezentowaniu MadeSicc. Tak jak można pochwalić COS'a i przebrnąć bez większych irytacji przez linijki Lyncha to cały album kładzie kompletnie spierdolona produkcja. Aż dziw bierze że można zrobić tak bardzo jałowe podkłady. Większość wykorzystanych instrumentów odznacza się bezduszną barwą co z miejsca pozbawia album jakiejkolwiek atmosfery. Nie brzmiało by to najgorzej lecz gwoździa to trumny dobijają pozbawione charakteru, nad wyraz sterylne linie perkusyjne. Są tu oczywiście pozycje które da się bez problemu posłuchać jak "Thangs In The Kitchen", "King Kong", "Sixteen" albo "5 In The Morning" lecz nie robią one oczekiwanego wrażenia. Muzyka w "What They Want" i "We All In" to natomiast szczyt producenckiej mizerności. Za całą tę farsę odpowiedzialny jest BatKave, gość który właśnie trafia na moją czarną listę złych producentów. Nie wiem jakim cudem tak bezpłciowego beatkmakera dopuszczono do raperów z Madesicc. Czy naprawdę budżet dla tej płyty był aż tak niski? ehh. Jak wspomniałem "V.2" obfituje w featuringi ale nie widzę sensu aby się szczególnie nad nimi rozwodzić. Są one tu tylko po to by zapchać miejsce po leniwym Lynchu któremu nie chciało się napisać tych kilku zwrotek więcej. Poza tym wkładka do albumu nawet nie raczy wymienić kto udziela się w poszczególnych numerach. Ze słuchu mogę powiedzieć że jest G-Macc, I-Rocc, Zagg i Dezit Eaze...reszty nawet nie mam ochoty szukać...

Dla tych komu podobało się "Trigganometry" lepiej aby nie psuli sobie o Suspicion wyobrażenia i nie sięgali po "V.2" gdyż skutkuje to nie lada frustracją. Współczuje też COSowi że musiał brać udział w tym nieudanym sequelu. Album oczywiście jest nadal szeroko dostępny i co najlepsze wcale do tanich nie należy. Mi na szczęście udało się go kupić za śmieszne pieniądze i zrobiłem to tylko po to by napisać tę recenzje i przestrzec słuchaczy. NIE POLECAM, chyba że jesteś zapalonym kolekcjonerem płyt Lyncha. Ladnie wtedy będzie wyglądać na półce bo trzeba przyznać, ma niezłą oprawę graficzną...

sobota, 9 sierpnia 2014

AP.9 - Headshotz CD (2001, Done Deal Entertainment)

Rok 2001 był przełomowy dla raperów z Mob Figaz, a przynajmniej dla połowy tego składu. W końcu The Jacka i AP.9 rozpoczęli na dobre swoje kariery solowe. Obaj jednak wylądowali w całkiem innych labelach niż można wtedy było przypuszczać i traf chciał że Bishop zasilił szeregi Done Deal, należącej do San Quinna. Oczywiście był to bardzo dobry ruch jak na tamte czasy gdyż DD działało prężnie i kładło nacisk na jakość wydawanych płyt. "Headshotz" nie jest pod tym względem wyjątkiem i naprawdę trzeba pochwalić stan w jakim wyszła ta pozycja. Piękna grafika z obrobionymi fotkami, czterokartkowa rozkładówka oraz ładnie wytłoczone CD robią wrażenie. Co jednak najważniejsze Done Deal zadbało też o to by sam materiał spełniał wymogi najwybredniejszych słuchaczy gangsterskich opowieści i zmobilizowało Bishopa by pokazał się z jak najlepszej strony...

"Headshotz" oczywiście, przyciąga swoim klimatem i charakterem. To krążek surowy, bardzo uliczny i hardcorowy gdzie teksty skupiają się głównie wokół zabijania i życiu w niebezpiecznych warunkach getta. Wszystko opisane jest z punktu widzenia młodego AP.9, wtedy jeszcze wygłodniały, trzymając się głęboko wbitymi pazurami, rozszarpywał mikrofon jak lew zwierzynę. Rymy są technicznie ciekawie posklejane a wypowiadane słowa często podkreślane krzykiem. Pełen akcji, emocjonujący flow oraz dobre wersy to kolejne atuty jakimi dysponuje Bishop. Bez wątpienia znajdujące się tu liryki i popisy wokalne to jedne z najlepszych w jego życiu. Poza typową tematyką strzelania do frajerów, sprzedawania towaru i bycia ponad prawem dostaniemy też akcenty przygnębienia i ubolewania nad egzystencją czarnej społeczności ("Time To Rize) czy wspomnień z trudnej przeszłości ("Growing Up"). By jednak nieco przełamać ciężką atmosferę albumu nie można ominąć imprezowego numeru "Itz Goin Down" z Bailey'm i troche majątkowych przechwałek w "Federal". Zróżnicowanie tematyczne zapobiega nudzie i jest ogromnym plusem płyty. Sprawą kluczową natomiast pozostaje produkcja gdyż to ona przeważa nad tym czy "Headshotz" jest klasykiem czy bardzo dobrym debiutem. Mr. Peete i Rob Lo to kompozytorzy którzy udzielają się tutaj najwięcej. Poza tym jest Dunce (dwie pozycje), Rodney-O (dwie) oraz Ive, Ric Roq i Icy Mike Beats od których wzięto po jednym numerze. Spośród nich znacząco wybija się Rob Lo którego tracki są bardziej instrumentalne, tworzące głęboki klimat (np. "No Friendz", "Some Other Shit"). Jak i również Ric Rock w "In The Line Of Fire" oraz Rodney-O w "The Ghetto Turned Me", do których kieruje te same pochwały. Reszta nie wysmażyła jakichś majstersztyków lecz muzyka prezentuje się porządnie. Dostajemy typowo thugowe podkłady o umiarkowanych i cięższych klimatach z których każdy posiada coś charakterystycznego. Jedynie mroczne i niepokojące mob znajdziemy w "Some Other Shit", pewnie ze względu na udział w nim Killa Tay'a. Wyczulone ucho znajdzie gdzieniegdzie krótko cięte sample a nawet, co zaskakujące, fragment "Born To Make You Happy" od Britney Spears w "Growing Up". Na koniec zostaje jeszcze kwestia gości którzy w dużej mierze należą/należeli do obozu San Quinna. Widać tu ewidentną promocje (wtedy jeszcze) mało znanych artystów na płycie znanej figury. Wyróżnić natomiast trzeba zajebiste zwrotki Ridah, Freako i Yukmoutha. Podsumowując, "Headshotz" do zostania klasykiem brakuje w niektórych momentach nieco lepszej produkcji lecz to bardzo dobry debiut AP.9. Dla fanów rapera to na pewno album w kolekcji obowiązkowy. Jest on też jakimś punktem odniesienia jeśli chodzi o obecne standardy jakimi mob figa częstuje swoją publikę.

Płyta ukazuje się dwa razy, oryginalnie po banderą Done Deal w 2001 oraz w 2007 już w Mob Shop u samego gospodarza. Nie posiadam wznowienia więc nie jestem w stanie powiedzieć czym się różni od pierwszego pressa. Wiem natomiast że bez problemu jest ono dostępne. Również gdy dobrze poszukamy, znajdziemy i to z 2001 za całkiem znośną cenę.

niedziela, 3 sierpnia 2014

AP.9 - I Am Lgend CD (2009, Mob Shop Entertainment)

Nie da się ukryć że AP.9 to jeden z najbardziej znanych artystów jeśli chodzi o Zachodnie Wybrzeże. Członek Mob Figaz wydał do tej pory mnóstwo solówek i ma też za sobą kilka kolaboracji. Konsekwentnie mniej więcej co roku lub co dwa lata, jest okazja by cieszyć się nowo wydaną od niego płytą. "I Am Legend" jak widać, ma odwoływać się do filmu z głównym udziałem Willa Smith'a pod tym samym tytułem z 2007 roku. Szczęśliwy traf chciał że miałem przyjemność widzieć dzieło Francisa Lawrence'a więc mogę skonfrontować go z omawianą pozycją. Oczywiście wykonawczo, oba te dzieła nie mają ze sobą nic wspólnego. AP.9 nie żyje w post-apokaliptycznym świecie ani nie zasuwa ze swoim psem poprzez zniszczone ulice miasta w wolnych chwilach pracując nad wynalezieniem szczepionki (lol). Mimo wszystko, istnieje jeden wspólny mianownik tych pozycji. Obu można wystawić ocenę mniej więcej trzy z plusem, w porywach do cztery z dwoma, jeśli naprawdę bardzo lubimy rapera...(albo aktora)..

AP.9, powiedzmy to szczerze, nie jest jakimś super tekściarzem i jego obnoszenie się ze słowem pisanym nie należy do zbyt unikatowych. Nawet pokuszę się o stwierdzenie że to najmniej wyróżniająca się stylem postać z Mob Figaz. Ostatnie lata pokazują że AP.9 bardzo stawia na techniczną jakość swoich albumów co przejawia się czystym brzmieniem i pięknie wykonanymi okładkami. Widać że chłopak chce aby fani dostali produkt najwyższej jakości. "I Am Legend" bez wątpienia wpisuje się w ten kanon. Choćby już sam artwork wykonany przez photodoctorgraphics, poniekąd zachęca do sięgnięcia po album. Zostawmy jednak sprawy poboczne i skupmy się na tym co najistotniejsze. Niestety z bólem ale trzeba przyznać że gospodarz wypada średnio a w niektórych momentach całkiem kiepsko. Cała płyta tak naprawdę cierpi na brak pomysłu na rymy, które są mało wyszukane i pozbawione większej dozy błyskotliwości. Raper niby stara się poruszać jakieś inne tematy niż typowe bieganie ze spluwą, ściganie za kasą, bycie zajebistym i prawdziwym, lecz nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Apogeum tego zjawiska stanowią kawałki "Rough and Raw" i "Snitches". Można wyróżnić niektóre utwory jak "Oscar Grant Tribute" nawiązujący do bezpodstawnego zastrzelenia młodego chłopaka przez policję w Oakland (o całej sprawie było z resztą głośno). "R.I.P. Pretty Black", "Pimpin" albo "Reflections", lecz to nadal tylko bardzo poprawne rapowanie. Jeśli miałbym już na albumie pochwalić jakieś zwrotki to będą to wersy dwóch gości, a ściślej, Ampichino i Jacki, którzy konkretnie kradną show gospodarzowi. Z opresji krążek w dużym stopniu ratuje muzyka. W większości wyprodukowana przez Indecenta The Slapmastera (dziesięć pozycji). Kaos zrobił trzy utwory, Freddie Machetti dwa, zaś Stixx i Sean J. dali po jednym. Jest tu trochę samplowania jak i dźwięków tworzonych zupełnie od podstaw. Linie bębnów ładnie nakreślają rytm, instrumenty mają pełną barwę i mięsiście wybrzmiewają. Znajdziemy tu ciężki fortepian, są udane Slapmasterowe gitary, trochę całkiem niezłych syntezatorowych dodatków oraz ładnie dograny bas. W "Reflections" każdy na pewno rozpozna sampel z "Hello" Lionela Richie a w "Rather Be With You" fragment z kawałka o takim samym tytule od Bootsy's Rubber Band (którego wcześniej użyło np. N.W.A. w swoim "I'd Rather Fuck You"). Ogólnie muza jest bardzo zróżnicowana, nierzadko potrafi potężnie przypieprzyć ("Peep Game, "Action", "Ready For This"), jak i być łagodną ("Reflections", "R.I.P. Pretty Black"). Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie produkcja w "Make A Moves" gdzie Indecent dosłownie wyjął ten track ze złotej ery mobbsterskich klimatów lat 90'. Słowo daję, nie słyszałem w obecnych czasach lepszego podkładu w takim stylu, po prostu genialne.

Teraz żeby to nie wyglądało na "hejting" w stosunku do AP.9'a dodam że lubię tego mob figę, czujnie śledzę jego poczynania i czasem wpadnie mi jakiś jego krążek do kolekcji. Sytuacja wymaga jednak tego aby spojrzeć na sprawę obiektywnie. Tym albumem raper na pewno nie dorobi się statusu legendy. Wygląda on po prostu jak większość ostatnich projektów od Bishopa gdzie przeciętne wersy ratuje muzyka i otoczka wokół płyty. Dla luźnego słuchania można spokojnie zapuścić. Sam będę do niej wracał, choć będzie to wynikało bardziej z sympatii dla rapera niż z powodu znajdującego się na niej materiału. CD można oczywiście nabyć w internecie za rozsądną cenę.

piątek, 1 sierpnia 2014

The Jacka & Ampichino (Devilz Rejectz 2) - House Of The Dead CD (2010, Double F Records)

Trzy lata przerwy po pierwszych "bękartach diabła" to całkiem nie mało, trudno jednak mieć pretensje do Ampa i Jacki gdyż oboje zaangażowali byli też w inne projekty. Po świetnym "36 Zipz" duet zaatakował ponownie, tym razem oprowadzając nas po "domu śmierci". Tak jak i poprzednio, poprzeczka została postawiono wysoko. Dla wielu, nawet wyżej. Osobiście nie umiem wskazać faworyta gdyż oba te albumy to dla mnie kawał wyśmienitej, profesjonalnej roboty. Począwszy od samej warstwy artystycznej po otoczkę jaka została wytworzona wokół tych dwóch dzieł...

Spojrzenie na samą okładkę "House Of The Dead" da nam informacje o tym że atmosfera na albumie nie należy do lekkich. Mimo że jednak wiem iż w "domu" nie spotka mnie nic miłego, strasznie kusi mnie by do niego wejść. Przekraczając drzwi, od razu zostaje przywitany kawałkiem "Dope Game" który nakreśla atmosferę jaka tu panuje. Domyślam się, że za chwilę usłyszę kolejne historie związane z funkcjonowaniem na krawędzi. O tym, że w gnijącym świecie nie obejdzie się bez sprzedawania towaru by zarabiać godny szmal. Że ból i cierpienie nieodzownie idą w parze z ulicznym stylem życia. Oraz o tym że nikt nie śmie stanąć na narkotykowej drodze gospodarzy, bo spotka ich ten sam los co innych fałszywych czarnuchów którzy okazali się nie lojalni. To jest "Real Ninja Shit", "Dope Fiend Music" i nie ma opcji by życie tych dwóch "bękartów" miało wyglądać inaczej. Ten kto nie rozumie, najzwyczajniej nie musi. Album od poprzedniczki różni się nieco mocniejszą dozą melancholijności w tekstach, jednak ich poziom nie odbiega od tych jakie mieliśmy okazje słyszeć na "36 Zipz". Ampichino kolejny raz wysuwa się na prowadzenie jeśli chodzi o wzbudzanie napięcia i obrazowanie sytuacji. Kilka kroków za nim idzie Jacka ze swoim laidbackowym stylem któremu napisanie rymów zajęło pewnie mniej czasu niż koledze z grupy. Nienagannie wypada strona wokalna. Poza dopracowanym flow, Amp i Jacka to głosy stworzone do chodzenia razem w parze. To na pewno, jeden z najlepszych rapowych duetów w całej historii Zatoki (i Akron oczywiście). Jasno mieni się też warstwa muzyczna. Jest ona podobna do tej z części pierwszej choć w wielu momentach wykorzystane zapożyczenia mogą mieć większą śmiałość we wpadaniu w ucho. Jak to bywa są tu fragmenty wzięte ze starszych jak i nowszych, bardziej znanych lub mniej. "Bullet Proof Soul" to nic innego jak kawałek Sade pod tym samym tytułem. Z tego co udało mi się wyszukać, "No Tears" to bardzo stara piosenka Jermaine Jacksona "Castles of Sand" a "Hustle In The Rain" to "Complicated" z repertuaru Nivea (chwała temu kto odgadnie wszystkie). Ludzie którzy pracowali nad produkcją to Joe Mill, Golden I-95, Dex Beats i Bannon. Widać że wszyscy chodzili do tej samej szkoły robienia podkładów gdyż proces tworzenia całej czwórki jest do siebie podobny. Do obrobionego sampla/pętli dodajemy swoje instrumenty i odpowiednio aranżujemy. Producenci z uciętych partii uzyskali tyle życia i emocji ile mogli. Słychać profesjonalność w całym mixie i masteringu. Wielki plus za odrzucenie prostackich syntezatorowych rozwiązań oraz za nadanie duszy i klimatu całej płycie. "House Of The Dead" słucha się całego bez żadnych przerzutek. Jedynym utworem którego nie jestem jakimś wielkim fanem jest ostatni "Death Is Fatal", gdzie użyto kiepskiego sampla którego po prostu siłą włożono między perkusję. 

Oczywiście, album kierowany jest do entuzjastów mobbstyleowych nagrywek. Dla nich będzie to produkt wysokiej jakości któremu nie będzie brakowało klasy. Wydanie posiada jedynie dwukartkową wkładkę. Nie ma na niej żadnych zdjęć raperów więc trzeba się zadowolić samą grafiką. Trochę się zawiodłem gdyż pierwsza część Devilz Rejectz wyglądała dużo lepiej. Z uwagi na to z jakim rozmachem Ampichino wydaje albumy można wymagać więcej. Dobra nowina natomiast jest taka że do tej pory "House Of The Dead" można bez problemu nabyć za rozsądną cenę. 

ps. Zastanawia mnie kiedy w końcu ukaże się zapowiadany już lata temu album Yukmouth/Ampichino "Godzilla & King Kong"? Jeśli znalazły by się na nim tak genialne kawałki jak tytułowy z "domu śmierci" to czekałby nas kolejny klasyk w historii muzyki znad Zatoki ....i Akron, oczywiście.


środa, 30 lipca 2014

Joe Blow - Check a Real Nigga Out Tho CD (2013,The Artist Records/Blow Money Ent.)

Well, pamiętam jak w 2011 roku Joe Blow wypuścił swój pierwszy, uznawany za oficjalny, solowy street album "You Should Be Payin Me". Wtedy jeszcze mało znany narobił wielkiego szumu, zdobył całe rzesze fanów jak i zarazem szacunek w rapowym światku Zatoki. Nie było w tym nic dziwnego. Album był naprawdę mocną pozycją pokazał jakość i profesjonalizm której wtedy brakowało na kalifornijskiej scenie. Niestety niedługo potem, raper zaczął obniżać loty i ruszyło wydawanie na szybko niedopracowanych projektów w których ciężko było dopatrzyć się profesjonalności znanej z pierwszej solówki. Branie bardzo przeciętnych podkładów, kiepski mix i mastering tracków, wszystko to sprawiło że moje zainteresowanie raperem leciało w dół. Po chwili przyszedł jednak renesans i kolejny wypuszczony projekt był lepszy od poprzedniego. Oczywiście żaden z nich nie dorównywał jakością do "YSBPM" i kilka tracków trzeba było zawsze ominąć, jednak dało się odczuć że Blow w końcu idzie lepszą drogą. Wielkie zaskoczenie dopadło mnie gdy w końcu ogłoszono datę premiery kolejnego oficjalnego krążka o którym wzmianki można było zobaczyć już w 2012 - "Check A Real Nigga Out Tho". W albumie pokładano wielkie nadzieje, chciano aby był równie dobry co pierwszy official...

Co prawda, warstwa merytoryczna krążka nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem ani rozczarowaniem. Ten kto zna Joe i wie w jakich tworzy klimatach dostanie podobne treści jakie można spotkać na wszystkich jego albumach. Jego podejście do stylu MOB jest bardzo charakterystyczne. Blow jak zwykle skupia się na gorzkiej rzeczywistości zimnych ulic i relacji z otoczeniem. Bycie prawdziwym, oddanie swej córce i trzymanie z zaufanymi ludźmi to podstawa. Mafijny styl życia wyznacza standardy, by się dobrze wiodło łamie się prawo, a codziennym dodatkiem umilającym czas jest kubek syropu i słoik cookies, czyli zestaw używek które zapewniają jedynie pozorny spokój. Sposób rapowania rapera nie uległ zmianie, monotonne flow i umiarkowane tempo wypowiadanych słów dla jednych stanowią atuty dla innych wady. Blow ma jednak tę nutę w głosie która przyciąga, nadaje mu charyzmy i całkiem dobrze sprawdza się w obranej przez niego stylistyce. Osobiście bardzo lubię Oaklandczyka i nie mam mu zbyt wiele do zarzucenia. W tekstach jak zwykle będziemy mogli odnaleźć głębszy przekaz oraz usłyszeć garść trafnych i osobistych wypowiedzi. Jeśli chodzi o produkcję, ci którzy obawiają się teraz wytykania strony technicznej albumu mogą odetchnąć z ulgą. Cały proces tworzenia podkładów został oddany w ręce dwóch (jeszcze mało znanych) utalentowanych producentów - Pakslap'a i Bandit'a (którzy z Joe pracują od dłuższego czasu). To oni zrobili i zmixowali cały album. Muszę przyznać że był to bardzo udany ruch który w dużym stopniu waży losy oceniania krążka. Podkłady głównie opierają się na zapożyczonych, lekko zmienionych partiach lub pętlach. Są tu bogatsze aranżacje jak i mniej rozbudowane lecz żadna z kompozycji nie schodzi poniżej dobrego poziomu. Obaj panowie perfekcyjne opanowali sztukę łączenia uciętych sampli z dogranymi instrumentami. Każdy kawałek ma inną atmosferę i oryginalny motyw więc na pewno nie doświadczymy znużenia. Ogromnym atutem jest też unikatowy klimat oraz brak ordynarnej elektroniki od której Joe Blow jak na razie bardzo stroni. Oczywiście to że "Check a Real Nigga Out Tho" jest oficjalnym krążkiem nie znaczy że jakoś szczególnie różni się od reszty cds w dyskografii Blow. Chodzi raczej o ten sznyt który kwalifikuje krążek jako profesjonalne wydanie bez jakichkolwiek niedociągnięć. Czy recenzowany materiał dorównuje debiutowi? na to pytanie każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Osobiście jestem z niego zadowolony, choć wiem że nie jest on niczym nowym ani przełomowym w karierze rapera z Oakland. Blow dostarczył po prostu tego co zwykle, kawał porządnego ulicznego rapu. Polecam w szczególności fanom jak i miłośnikom mobbstyle'owych klimatów, to oni będą w stanie w pełni docenić zawartość albumu. Słucha się go naprawdę z przyjemnością. Poniżej kilka klipów promujących:

"Street Life""How Many Times""Hard To Grasp"

Niestety jeśli ktoś chciałby nabyć "Check A Real Nigga Out Tho" w wersji fizycznej będzie pewnie miał z tym mały problem. Nakład się rozszedł jak świeże bułeczki co wcale mnie nie dziwi. Płyty Blow mają to do siebie że jeśli się ich w porę nie ogarnie potem trzeba liczyć tylko na dobrą okazję, jeśli w ogóle się jakaś rozsądna nadarzy. Album został wypuszczony jako trzyczęściowy digipack i wygląda on naprawdę eleganacko. Postarano się aby oficjalne cd miało oprawę godną swego statusu. Do tego celu zatrudniono genialne photodoctorgraphics by dopełniło dzieła.